Dziś nikt nie ma już wątpliwości, że wojna, którą rozpoczął rok temu Putin, to nie jest wojna o Ukrainę, ale o nowy porządek świata. I właśnie dlatego, pomimo klęski założeń z którymi Moskwa przystąpiła rok temu do wojny, obecnie perspektywa pokoju jest bardzo odległa.
Gdy we wrześniu 2021 r. Amerykanie i Ukraińcy poinformowali, że kilkadziesiąt tysięcy rosyjskich żołnierzy i duża ilość sprzętu nie wróciła do swoich jednostek po przeprowadzonych na Białorusi ćwiczeniach ZAPAD, większość odbiorców potraktowała tę informację jako mało istotny news. Nie pierwszy i nie ostatni raz Rosjanie ćwiczą tak, żeby wywołać nerwową atmosferę. Jednak z każdym kolejnym miesiącem informacje o gromadzących się przy granicach z Ukrainą rosyjskich wojskach pojawiały się coraz częściej. Na przełomie grudnia i stycznia sytuacja była już mocno napięta, a w styczniu Amerykanie już wprost ostrzegali, że Federacja Rosyjska przygotowuje się do ponownego ataku na Ukrainę. Tymczasem Rosja wzmocniła swoją agresywną wobec zachodu retorykę i zaczęłą stawiać żądania. Żądania, które dotyczyły nie tylko demilitaryzacji Ukrainy, ale wręcz powrotu do sytuacji międzynarodowej z 1997 r., z czasów, gdy kraje Europy Środkowej nie były jeszcze w NATO.
Inwazję Rosji na Ukrainę relacjonujemy na bieżąco: RELACJA
Żądania stawiane przez Rosję były tak bezczelne i absurdalne, że dla wszystkich oczywistym była niemożliwość ich spełnienia. Wobec tego najczęściej zadawanym w lutym pytaniem było: wejdą czy nie wejdą? Większość komentatorów opowiadała się za tym, że koncentracja wojsk rosyjskich jest blefem, mającym na celu ugranie jak najwięcej w negocjacjach, np deklaracji państw NATO, że Ukraina nigdy nie zostanie przyjęta do Sojuszu. A jeśli Rosjanie jednak wejdą, to będzie to agresja w ograniczonym zakresie, lokalna lub w najgorszym razie obejmująca swoim zasięgiem wschodnią Ukrainę. Zaczęłą się gra, w której odpowiedzią na rosyjski szantaż był zachodnia groźba objęcia Rosji bolesnymi sankcjami.
"Mamy w d.... zachodnie sankcje", czyli Rosja zdeterminowana
Zapytany przez dziennik "Aftonbladet" o ryzyko objęcia Rosji sankcjami rosyjski ambasador w Sztokholmie Wiktor Tatarincev, odpowiedział bez krępacji: "Mamy w d.... zachodnie sankcje". Wypowiedź ta znalazła się zresztą w tytule wywiadu, jakiego udzielił szwedzkiej gazecie. Arogancja i pewność siebie rosyjskiego dyplomaty nie była jedynie pozbawionym podstaw machaniem szabelką. Rosja już od blisko roku świadomie prowadziła taką politykę sprzedaży gazu i innych surowców energetycznych, dzięki której Europejczycy płacili za gaz rekordowe stawki. Rosyjski budżet był wiec przygotowany na ewentualne sankcje. A historia wcześniejszych inwazji na Gruzję (2008) i Ukrainę (2014) utwierdzała dodatkowo Kreml w przekonaniu, że powiązania biznesowe z państwami UE są tak silne, że na poważne sankcje nikt decyzyjny (czytaj Niemcy i Francja) w Europie się nie zdecyduje. Przecież po to budowano na dnie Bałtyku obie nitki Nord Stream i przez lata uzależniano m.in. największą gospodarkę UE od rosyjskiego gazu, żeby "zdecydowana reakcja zachodu" była wystarczająco łagodna i niebolesna dla karanego mocarstwa.
Jeszcze 23 lutego wieczorem niewielu było takich, którzy wierzyli, że Rosja rozpęta wojnę w pełnym wymiarze, w powietrzu, na lądzie i na morzu, w dodatku na terytorium całej, ogromnej z europejskiego punktu widzenia Ukrainy. Pomimo tego, że Amerykanie od pewnego czasu ostrzegali, w oparciu o swoje dane wywiadowcze, że wojna jest przesądzona. Jeszcze dzień przed inwazją poważni eksperci zarzucali USA, że niepotrzebnie podkręcają atmosferę.
Świat w szoku, czyli atak na pełną skalę
Tym większy szok przeżyliśmy następnego poranka. Nad ranem na ukraińskie miasta, lotniska i jednostki wojskowe spadły pierwsze rosyjskie rakiety, a Putin w swoim niezapowiedzianym orędziu ogłosił rozpoczęcie specjalnej operacji wojskowej. Od tamtego czasu do dziś nikt w Rosji nie nazywa tej wojny wojną, tylko właśnie specjalną operacją. Krótko później na teren Ukrainy od północy (z Białorusi), wschodu i południa (z okupowanego Krymu) wkroczyły długie na kilkadziesiąt kilometrów kolumny wojsk lądowych. Na Morzu Czarnym w działania wojenne włączyła się Flota Czarnomorska. Już w pierwszym dniu wojny Rosjanie dokonali desantu z helikopterów na wojskowe lotnisko w podkijowskim Hostomelu. Po ciężkich walkach Ukraińcy dali radę odeprzeć atak i Rosja nie opanowała tego strategicznego obiektu. Dziś wiemy, że odparcie desantu rosyjskich specjalsów na Hostomel był kluczowym wydarzeniem pierwszych dni i godzin wojny - gdyby wtedy Rosjanie opanowali lotnisko, Kijów został by otoczony, a agresor mógłby swobodnie przerzucać sprzęt i siły zasilające oblężenie ukraińskiej stolicy.
To nie była wojna hybrydowa, ani wojna ograniczona lokalnie, jakiej w pesymistycznych scenariuszach spodziewała się zdecydowana większość ekspertów, tylko pełnowymiarowa agresja, na skalę, jakiej na tym kontynencie nie widzieliśmy od czasów II wojny światowej. Miliony mieszkańców Ukrainy ruszyły na zachód, w kierunku granicy z Polską, Słowacją czy Rumunią, w kilka chwil podejmując decyzję o porzuceniu dotychczasowego życia. Kolejni przywódcy światowi: prezydenci, premierzy, szefowie międzynarodowych organizacji, wydawali oświadczenia, w których stanowczo potępiali decyzję Putina. Część jednak była przekonana, że już za kilka dni będzie po wszystkim, więc nie spieszyła się z innym działaniem niż werbalne potępienie agresji. Ukraińcy pokazali jednak, że łatwo skóry nie oddadzą.
Bohaterstwo, które pokazali w pierwszych dniach i skuteczna obrona na odcinku kijowskim i charkowskim sprawiły, że świat zaczął stopniowo dostarczać coraz więcej sprzętu broniącym się Ukraińcom.
Niebo nad Ukrainą i Azowstal
Wojna, która w zamyśle Kremla miała skończyć się po kilku dniach opanowaniem Kijowa i wymianą ukraińskiego rządu na podporządkowany Moskwie, przeciągała się w czasie. Ukraińskie władze z prezydentem na czele nie ewakuowały się z miasta, codziennie motywując swój naród do stawiania oporu najeźdźcy. Rosjanom wyraźnie nie szło pod Kijowem, mieli też duże problemy na wschodzie kraju. Konsekwentnie kroczyli naprzód tylko na południu. Tam udało im się wybić lądowy korytarz aż do Krymu. Najdłużej na tym odcinku broniły się oddziały ukraińskie w Mariupolu. To w tym mieście doszło m.in. do zbombardowania teatru, w którym ukrywali się cywile, a budynek z zewnątrz opisano napisem "Dzieci". Obrońcy Mariupola stawiali opór przez blisko trzy miesiące kontrolując tamtejszy potężny kombinat metalurgiczny. Jednak i tutaj trzeba było złożyć broń. Do historii przeszła obrona Wyspy Węży. I chociaż finalnie okazało się, że obrońcy nie zginęli, ale zostali wzięci do niewoli, to nagranie ze słynną odpowiedzią na rosyjskie żądanie poddania się - "Russkij wojennyj korabl, idi na ch.." - zyskało ogromną popularność nie tylko na Ukrainie, ale i za granicą, stając się symbolem wyrażającym emocje Ukraińców i zachodniego świata.
Od samego początku napaści ogromne napięcie budziły też skrajnie niebezpieczne działania wojsk rosyjskich w rejonie ukraińskich elektrowni atomowych: czy to w Czanobylu czy w Enerhodarze.
Równolegle do walk lądowych bez przerwy prowadzono ostrzał z powietrza. Ukraiński prezydent wystąpił ze zdalnymi przemówieniami chyba w większości parlamentów świata błagając, by społeczność międzynarodowa zamknęła niebo nad Ukrainą, by ograniczyć cywilne ofiary ostrzałów. Nikt jednak nie chciał poprzeć tego rozwiązania, wiedząc, że zostanie to odebrane jako włączenie NATO do wojny.
Bucza, Irpień - świat zobaczył skalę zbrodni
Pierwsze dwa miesiące wojny były dla Rosjan rozczarowujące. Przejęcie kontroli nad Ukrainą poprzez opanowanie Kijowa i wymianę władz miało trwać kilka dni, tymczasem Ukraińcy walczyli zupełnie inaczej niż w 2014 r. (kiedy masowo poddawały się całe oddziały), byli znacznie lepiej wyszkoleni, dysponując w ograniczonym stopniu bronią zachodnią, ale przede wszystkim danymi z rozpoznania amerykańskiego, które pozwalało precyzyjnie odpierać ataki wroga i niszczyć nieraz całe kolumny rosyjskiego sprzętu. Na północy Rosjanie dotarli pod Kijów, jednak utknęli jakieś 40 km od centrum miasta. Z końcem kwietnia Kreml podjął decyzję o zmianie celów, widząc, że opanowanie Kijowa jest w praktyce niemożliwe. Oddziały okupujące podkijowskie wsie i miasta wycofano, by przerzucić je do walk na wschodzie. Cel militarny operacji tymczasowo zredukowano do opanowania wschodu i południa kraju.
Wycofanie Rosjan i powrót podkijowskich terenów pod kontrolę Ukrainy było gorzkim sukcesem. W odzyskanych miastach zastano makabryczny widok: ciała cywilów leżące na ulicach, zbiorowe groby, liczne dowody stosowania tortur i ludobójstwa. Rosjanie stosowali terror znany z II wojny światowej, mieli listy proskrypcyjne z nazwiskami osób przeznaczonych do likwidacji. Bucza i Irpień, symbole tego, co zastano na odzyskanych terenach wstrząsnęły światem. I przekonały pewną część społeczności międzynarodowej, że ta wojna jest na serio, że to nie jest chirurgiczna operacja wojskowa. Że dzisiejsze państwo rosyjskie nie różni się znacznie pod względem barbarzyństwa od ZSRR sprzed 70 lat.
Zbombardowany teatr w Mariupolu. Palli1991 / CC-A 4.0Kontrofensywa
Po krótkim okresie przeformowania sił, Rosjanie uderzyli zebranymi siłami na wschodzie, dążąc do opanowania całych obwodów donieckiego i ługańskiego. Jeszcze w maju Ukraińcom udało się zatopić krążownik "Moskwa" - flagowy okręt floty Czarnomorskiej. Ten sam, który brał udział w ataku na Wyspę Węży.
Latem główny ciężar walk przeniósł się więc na wschód Ukrainy. Moskwa kontrolowała też południe kraju aż po Chersoń - jedyne zresztą opanowane przez Rosjan miasto obwodowe.
W tym czasie nie próżnowała Ukraina - wielu żołnierzy Sił Zbrojnych Ukrainy było szkolonych na zachodzie do obsługi zachodniego sprzętu, przygotowując się do kontrofensywy. Państwa Sojuszu Północnoatlantyckiego, wciąż jednoznacznie deklarując, że żołnierze NATO nie biorą udziału w tej wojnie, coraz śmielej zwiększały kroplówkę ze sprzętem i amunicją dla broniących się Ukraińców. Przekazano m.in. kilkaset starszych czołgów radzieckiej produkcji, w grze był temat przekazania samolotów MiG (oficjalnie nigdy tego nie potwierdzono), w końcu USA wysłało na Ukrainę zestawy rakietowe HIMARS.
Duża kontrofensywa ruszyła jesienią. W krótkim okresie czasu Ukraińcy odzyskiwali kolejne miasteczka i wsie, niejednokrotnie w sposób spektakularny: na południu w listopadzie udało się odzyskać kontrolę nad Chersoniem, a na wschodzie w ciągu tygodnia odzyskując obszar o powierzchni naszego województwa opolskiego. Jednak zima przerwała te pasmo.
Leopardy w ciemnościach
Równocześnie Moskwa zmieniła taktykę. Przed nadchodzącą zimą, nie mogąc odnieść spektakularnych sukcesów w walce, rozpoczęła ostrzały obiektów infrastruktury energetycznej, w wielu miejscach odcinając Ukraińców od prądu, ogrzewania czy bieżącej wody. Choć ukraińskie władze starały się na bieżąco naprawiać zniszczone obiekty, Rosjanie wciąż na nowo je ostrzeliwują, przyjmując taktykę, która miała na celu złamać Ukraińców zimnem i ciemnością. Pojawiła się obawa, że rosyjskie uderzenie w systemy energetyczne wywoła przed zima kolejna wielką falę emigracji.
Zima nie przyniosła przełomowych wydarzeń dla żadnej ze stron. W pierwszych tygodniach nowego roku pojawiły się informacje o przygotowaniach Kremla do dużej ofensywy. Równocześnie strona ukraińska intensywnie zabiegała o przekazanie nowoczesnego sprzętu, takiego jak czołgi, zestawy obrony przeciwlotniczej czy myśliwce. Prym w odmawianiu takiego wsparcia wiedli Niemcy i Węgrzy, pierwszym państwem, które zadeklarowało przekazanie Ukrainie czołgów Leopard była Polska. Kilka tygodni trwały negocjacje i organizowanie międzynarodowej koalicji, która miała zebrać większą liczbę takiego sprzętu. Ostatecznie się udało - kilkanaście państw, w tym wcześniej sceptyczna wobec tego przedsięwzięcia Hiszpania, obiecało przekazać swoje nowoczesne czołgi - od Leopardów, przez brytyjskie Chellengery, po amerykańskie Abramsy. Złamał się w tej sprawie również Berlin, w międzyczasie wymieniając swoją minister obrony, Christinę Lambrecht, która miała opinię hamulcowej w kwestii wsparcia dla Ukrainy. Na wsparcie Kijowa nowoczesnymi myśliwcami nie było jednak i do tej pory nie ma w Europie i USA zgody. Czy ta pojawi się z czasem, tak jak w przypadku czołgów? Czas pokaże, wczoraj z taką propozycją wyszedł oficjalnie były premier Wielkiej Brytanii Boris Johnson, apelując, by Zjednoczone Królestwo było państwem dającym przykład i jako pierwsze przekazało myśliwce.
Pewne jest jedno: bez wsparcia militarnego państw zachodnich Ukraina nie miałaby szans bronić się przed Rosją, ale tez bez twardej i jednoznacznej postawy Ukraińców na froncie, państwo ukraińskie nie doczekałoby tego wsparcia.
Budzące niepokój pytania o przyszłość
Dziś, rok od wybuchu drugiej fazy wojny (pierwsza zaczęła się w 2014 r.) trudno wskazać, kto jest stroną dominującą. Chociaż Rosja nie osiągnęła założonych celów politycznych, ani nie odniosła istotnych sukcesów militarnych, Kreml ani myśli, by wycofać swoje oddziały z Ukrainy. Ukraina jest z kolei zdeterminowana, by walczyć do końca i nie godzić się na żadne "krzywe" warunki pokoju, bo ma świadomość, że wraz z przekroczeniem granicy ukraińsko-rosyjskiej 24 lutego 2021 r. przekroczona została też inna granica, za którą trudniej wrócić: granica utrzymująca świat, w którym Zachód i Rosja próbują traktować się jako partnerzy i obie strony przynajmniej pozornie szanują integralność i suwerenność państw Europy Środkowo-Wschodniej. Pokój dający Rosji jakiekolwiek zdobycze, będzie tylko pauzą operacyjną, szansą dla Moskwy na odbudowanie siły.
Ukraina przetrwała jako państwo i to jest niewątpliwie sukcesem, którego wielu się nie spodziewało. Ale Rosja to kraj, który ma ogromny potencjał i możliwości adaptacyjne. Jej gospodarka i społeczeństwo stopniowo przechodzą w tryb wojenny, dostosowując się do nowych, trudnych warunków funkcjonowania, czego nie można powiedzieć w takim samym stopniu o państwach zachodu. Dużą niewiadomą jest też dalsza postawa Chin. Pojawiające się w ostatnich dniach informacje o możliwym wsparciu militarnym Państwa Środka dla Rosji, o ile się sprawdzą, mogą mieć ogromne znaczenie dla rozwoju wydarzeń na froncie.
Dziś nikt nie ma już wątpliwości, że wojna, którą rozpoczął rok temu Putin, to nie jest wojna o Ukrainę, ale o nowy porządek świata (rok temu nie dla wszystkich było to oczywiste). Miejsc, gdzie lecą iskry od ścierania się interesów wielkich mocarstw nie brakuje. Ognisk zapalnych, w które konflikt może się przenieść jest na świecie aż nadto. I niekoniecznie muszą to być działania militarne. Choć oczywiście mogą. W tym sensie to już jest wojna światowa. Bo świat wyjdzie z niej zupełnie inaczej poukładany, niż był w dniu, w którym się zaczęła.
Inwazję Rosji na Ukrainę relacjonujemy na bieżąco: RELACJA
Możliwe, że dziś, rok od ataku Rosji na ukraińskie miasta, nie sprawdzamy już tak nerwowo wiadomości zastanawiając się czy Ukraina zaraz padnie, czy my będziemy następni. Podobno do wszystkiego da się w jakimś stopniu przyzwyczaić. Oswoiliśmy pandemię, oswoiliśmy wojnę tuż za naszą granicą. Ale ta wojna trwa. Rosyjskie rakiety wciąż spadają każdego dnia na ukraińskie miasta i wioski, miliony Ukraińców nie wróciło dotąd do swoich domów, Kreml nie ma zamiaru wycofać swoich oddziałów z Ukrainy i - co gorsza - ma ku temu coraz większe poparcie społeczeństwa rosyjskiego. Rosja przekroczyła granicę. Nie tylko fizyczną granicę Ukrainy, ale granicę mentalną, za którą nie ma już prostego powrotu do czasu sprzed tamtego 24 lutego. Nawet jeśli zostanie podpisany jakiś układ przerywający obecne działania wojenne, Moskwa zdefiniowała swoją relację do reszty Europy na dziesięciolecia. Relację wrogości. W świadomości nie tylko Kremla, ale także większości rosyjskiego społeczeństwa dziś głównym wrogiem nie jest Ukraina, ale świat zachodni. I, wbrew wyrażanym publicznie przed rokiem nadziejom, rozwiązaniem tego impasu nie jest prosta zmiana lokatora na Kremlu.
I dziś faktyczny koniec wojny wydaje się bardziej odległy niż przed rokiem. Nawet, jeśli w najbliższych miesiącach zakończy się kampania prowadzona przez putinowską armię na Ukrainie.