Żołnierze zagonili nas do szkoły, wokół której rozstawili artylerię; byliśmy ich żywymi tarczami - mówi PAP 40-letni Wołodia, pokazując ciemne pomieszczenia szkolnej piwnicy, w której spędził miesiąc rosyjskiej okupacji.
Wieś Jagodno znajduje się w pobliżu położonego na północy Ukrainy Czernihowa. Żołnierze armii rosyjskiej - zdaniem Wołodii "skośnoocy Tuwińcy" z azjatyckiej części kraju - przybyli do niej wkrótce po rozpoczęciu 24 lutego inwazji.
SYTUACJA NA UKRAINIE: Relacjonujemy na bieżąco
"Chodzili po domach i krzyczeli: wyłaźcie albo sami was wypłoszymy granatami" - wspomina 40-latek. "Potem zapędzili nas do piwnicy szkoły; powiedzieli, że do każdego, kto spróbuje uciec, zaczną strzelać" - dodaje.
Wokół budynku szkoły nadal widać pozostałości rosyjskiej obecności: wykopane dla artylerii dziury, okopy, części pocisków oraz pozostawione przez żołnierzy buty.
"Wokół szkoły i na naszych podwórkach rozstawili swój sprzęt. Wiedzieli, że jak nas wszystkich stłoczą, Ukraińcy nie będą tu strzelać" - tłumaczy Wołodia.
Zapytany o to, jak żołnierze odnosili się do mieszkańców wsi odpowiada: "traktowali nas jak mięso". "W pierwszych dniach zastrzelili przechodzącego tędy 32-letniego chłopaka, którego wcześniej nie było w domu i nie został zabrany do piwnicy" - wspomina mężczyzna. "Słyszałem też o tym, że gwałcili młode dziewczyny ze wsi" - dodaje.
Wołodia opowiada, że Tuwińcy całymi dniami pili, jeździli na skradzionych rowerach i bawili się. "U moich rodziców znaleźli na przykład 10 litrów bimbru" - wspomina.
"Gdy uciekali, zabrali ze sobą wszystko, co pokradli: lodówki, telewizory, pralki, telefony, odzież, nawet majtki" - wymienia.
Pokazując pomieszczenia piwnicy, w której razem z kilkuset innymi mieszkańcami wsi spędził miesiąc rosyjskiej okupacji, mówi, że w ich ścianach - ze starości, zimna, braku powietrza czy osłabienia - zmarło 11 osób.
"Na początku dwa razy dziennie dawali nam niewielkie wojskowe racje żywnościowe. Tego nie wystarczało, więc później pozwolili nam chodzić do mieszkań i podwórek po ziemniaki, marchewki czy słoiki, które potem gotowaliśmy na podwórku szkoły. Dla siebie, ale też dla nich" - wspomina Wołodia.
"Potem kazali nam sprzątać i pomagać sobie naprawiać szkody; spodobało im się, jak pracujemy, więc dawali nam trochę więcej jedzenia" - dodaje.
Ściany piwnic, w której nadal nie ma prądu, pokryte są dziecięcymi rysunkami - w tym flagami Ukrainy czy narodowym hymnem - kalendarzem odliczającym dni okupacji oraz listą zastrzelonych osób oraz tych, które zmarły podczas zamknięcia. Na drzwiach wejściowych do każdego z pomieszczeń więźniowie zaznaczyli liczbę osób - osobno dorosłych i dzieci - które w nim mieszkały.
W największym, nieco ponad 50 metrowym pomieszczeniu, żyło w tym czasie 175 osób.
"Wszędzie było ciemno, zimno i wilgotno, na głowy stale kapała nam woda. W moim pokoju, gdzie zamknięto mnie razem z rodzicami, wydrążyliśmy w ścianie dziurę, bo nie było czym oddychać. Przez pleśń, której się tu nawdychałem, do teraz mam problemy z płucami" - mówi Wołodia.
Gdy na początku kwietnia wieś została wyzwolona przez ukraińskie wojsko, żołnierze przyznali, że "wiedzieli o tym, że w szkole są cywile i dlatego nie bombardowali znajdujących się wokół niej pozycji rosyjskich" - wspomina 40-latek.