W ikonografii przedstawia się go habicie dominikańskim, jako anioła Apokalipsy z trąbą i płomieniem na czole. Skąd taki pomysł?
W ikonografii przedstawia się go habicie dominikańskim, jako anioła Apokalipsy z trąbą i płomieniem na czole. Skąd taki pomysł? Z jego życia, a konkretniej z kaznodziejskiej praktyki, w której nawoływanie do wierności Chrystusowi, przeplatało się z przestrzeganiem, by być gotowym na zapowiadane w Biblii nadejście Antychrysta u kresu czasów. I już widzę jak część z państwa na te słowa się krzywi z niesmakiem, a część potakuje głowami z uznaniem. A najlepsze jest to, że robicie dokładnie to, co w XV wieku robili słuchacze naszego dzisiejszego patrona, gdy przemierzał wioski i miasta Hiszpanii, Włoch czy Francji. Bo św. Wincenty Ferreriusz porywał swoimi słowami ludzi, a ci przychodzili tak licznie na jego kazania, że uzyskał od papieża zgodę na głoszenie Słowa Bożego na placach, a nie w świątyniach. Z drugiej jednak strony zarzucano mu równie gorąco demagogię i ogłupianie wiernych, a skargi na jego nauczanie można było usłyszeć na soborze w Konstancji w 1415 roku. On sam jednak zamiast się tym przejmować robił to, do czego został wezwany. Tak wezwany i to przez samych świętych Dominika i Franciszka. Oni to bowiem ukazali mu się pewnego razu, gdy poważnie zachorował i powiedzieli, że wyzdrowieje, gdy przestanie być letni. I tak oto św. Wincenty Ferreriusz ostatnie 20 lat swego zakonnego i kapłańskiego życia poświęcił na płomienne głoszenie Ewangelii. A płomień potrafi ogrzać, ale i oparzyć.