Pierwsza wiadomość, którą od niej otrzymałem, brzmiała: „Olku, leżę z Covidem w szpitalu. Jest ciężko. Potrzebuję modlitwy z mocą”. Zaraz odpisałem, że pamiętam, że będę się modlił, żeby trzymała się dzielnie. Druga wiadomość przyszła kilka dni później: „Olku, jest źle. Proś św. Szarbela. Tracę nadzieję”. Modliłem się i prosiłem. Jednak trzy dni później to ja napisałem do niej z pytaniem, jak się czuje. Nie odpowiedziała. I już nie odpowie. Dzień później przyszła wiadomość o jej śmierci. Nie na choroby towarzyszące, nie na dziwną postać grypy albo na ostrą postać światowego spisku rządzących. Miała czterdzieści sześć lat. Zmarła na COVID-19.
To kolejna z tych śmierci, które boleśnie mnie dotykają, która nie miała się wydarzyć i pewnie nie nastąpiłaby, gdyby nie pandemia. Nie zamierzam wchodzić w rolę Pana Boga i wyrokować, co i kiedy komu pisane. Wiem jednak, że nie wszystko nam pisane być musi. W chrześcijaństwie nie ma przeznaczenia, a Bóg, który wie, kiedy nastąpi nasz koniec, nie jest bynajmniej zdeterminowany do tego, aby w jeden, ściśle określony sposób go sprawiać. Przeciwnie, możemy wierzyć, że widzi nasze życie w wielu wariantach i w rozmaitych możliwych wersjach zakończenia. Pewnie jest wśród nich ta preferowana, do której pragnie nas prowadzić jako do najlepszej możliwej wersji przejścia w Jego ramiona. Nie znaczy to jednak, że nie możemy naszego życia zakończyć inaczej, albo też – że inni nie mogą przyczynić się do tego w sposób niekoniecznie zgodny z wolą Boga. Co to znaczy? Przede wszystkim, że śmierć jest tajemnicą, która wymyka się naszej racjonalności. Po drugie – że czasami możemy mieć na nią wpływ w stopniu większym, niż nam się wydaje.
Pewnie nie pisałbym o tym, gdyby nie fakt, że jesteśmy dziś w sytuacji, w której do śmierci drugiego człowieka w znacznie większym stopniu niż kiedykolwiek mogą przyczynić się nasze czyny i słowa. Wcale nie twierdzę, że łatwo się w tym wszystkim rozeznać. Rozumiem ludzi sfrustrowanych trwającym ponad rok zamknięciem, obostrzeniami, problemami wychowawczymi z dziećmi, które nie radzą sobie z nauką online, utratą pracy, długami lub likwidacją firmy upadającej na skutek pandemii; rozumiem tych, których denerwują maseczki, do furii doprowadza styl działania rządu, wścieka niewydolność systemu czy rozpad życia zawodowego, a nawet rodzinnego, spowodowany przez restrykcje. A jednak uważam, że istnieje cienka czerwona linia między tym, jak przeżywamy pandemiczny kryzys, a tym, jak nasz kryzys komunikujemy światu. Linia, która dla wielu może okazać się graniczną.
Nie zamierzam w tym miejscu winić tych, którzy uwierzyli argumentom aktywistów zaangażowanych w obwieszczanie z apodyktyczną pewnością covidowego spisku, „plandemii”, ogólnoświatowej zmowy mocarstw i innych jeszcze medyczno-politycznych rewelacji. W sytuacji występowania wielu wzajemnie wykluczających się interpretacji, sprzecznych opinii i sporów przenoszących się w powszechnie dostępny świat mediów elektronicznych, każdy musi osobiście zdecydować, kogo słucha. Myślę natomiast o tych, którzy dla owych zagubionych stali się autorytetami, w sposób bezdyskusyjny i z wiarą godną lepszej sprawy komunikującymi ludzkości, że pandemia to bujda, a COVID, nawet jeśli istnieje, to w gruncie rzeczy nic poważnego – ot zwykła mutacja grypy wykorzystana przez bliżej nieokreśloną grupę decydentów, żeby zaszkodzić całemu światu. Zresztą ich wiedza w tej materii ewoluuje wraz z rozwojem sytuacji. Wyciągają coraz to nowe argumenty i kolejne zaklinające rzeczywistość statystyki oraz diagnozy, które płynnie dostosowują do rosnącej liczby zgonów. Nie przekonują ich informacje o przepełnionych szpitalach, ludziach przewożonych karetkami do innych województw, dramatach na oddziałach covidowych – informacje płynące przecież nie tylko od medyków, ale z różnych, na co dzień nawet diametralnie niezgadzających się z sobą w ocenie rzeczywistości mediów. W tej chwili na topie jest narracja, że to nie COVID zabija, ale jego leczenie i w ogóle cały system opieki zdrowotnej.
Zastanawiam się, czy ci rozmaitej maści domorośli specjaliści, niektórzy politycy, a nawet pojedynczy lekarze – bo i tacy się zdarzają – zdają sobie sprawę z tego co robią? Czy z uporem negują pandemię lub namawiają publicznie do jej bagatelizowania, bo rzeczywiście mają tak niezbite dowody i są na wskroś pewni, że COVID to żadne poważne śmiertelne zagrożenie? Czy w ogóle dopuszczają do siebie myśl, że mogą się mylić? Bo, przykładowo, jeśli faktycznie wystąpienia w mediach społecznościowych niektórych z tych osób osiągają – jak chwaliła się niedawno jedna z nich – trzymilionowe zasięgi, to ich głos ma już charakter opiniotwórczy. To komunikat, który ma zdolność kreowania społecznych postaw. A co jeśli się ów głos wprowadza w błąd? Co, jeśli słuchający go i wierzący mu ludzie, lekceważąc za jego namową zasady bezpieczeństwa, faktycznie zarażają innych, a niektórych doprowadzają do śmierci? Obecnie w Polsce codziennie z powodu koronawirusa umiera ponad sto osób – niezależnie od tego jaką żonglerkę słowną będziemy wokół tego uprawiać. Czy zyskujące wpływ na opinię publiczną osoby, które bagatelizują pandemię i zasady bezpieczeństwa, zdają sobie sprawę z tego, że ich głos może się do tego przyczynić? Czy dopuszczają w swoim sumieniu, że w pewien określony sposób mogą być współwinne tych śmierci? Prawdopodobnie przekonają się o tym dopiero, gdy staną przed Bogiem.
Nie wiem, jak zaraziła się Jola. Nie mam pojęcia, w jaki sposób wirus dosięgnął inne bliskie mi osoby, które w ostatnim czasie brutalnie skosił. Wiem, że były ostrożne i nie lekceważyły zagrożenia. Pozostała po nich pustka i ból ich najbliższych. Jak dalej żyć z tymi i z wieloma podobnymi stratami? Nie jestem specjalistą od koronawirusa i nigdy nie będę. Nie zdołam nabyć takich kompetencji, żeby wypowiadać się w tej kwestii autorytatywnie. Jestem więc zmuszony słuchać innych. Kogo wybieram?
W kwestiach zaleceń moralnych słucham głosu Kościoła – papieża i pozostających z nim w jedności biskupów. Podporządkowuję się ich decyzjom, a nie pomysłom kilku brawurowych jeźdźców apokalipsy – nawet uzbrojonych w koloratki. W kwestiach medycznych słucham specjalistów – tych stanowiących zdecydowaną większość – którzy potrafią ocenić sytuację z rozmaitych perspektyw i nawet jeśli co do szczegółów ich opinie bywają czasami różne, co do istoty zgadzają się ze sobą. Dlaczego nie zawsze w stu procentach? Bo pandemia nie jest czarno-biała jak świat głosicieli spisków i alternatywnych pomysłów na uzdrowienie rzeczywistości; bo musimy zmagać się z niepewnością i wątpliwościami; rozeznawać i wybierać. Dlatego wybieram. Nie znaczy to, że wszystko jest dla mnie zrozumiałe i oczywiste. Ale właśnie z tego powodu w moim działaniu kieruję się następującą zasadą: skoro racjonalna analiza faktów nie daje mi stuprocentowej pewności, że mam rację, powinienem przynajmniej dopuścić taką myśl, że mogę jej nie mieć, a zatem tak postępować (czynem i słowem), żeby potencjalnie nie zaszkodzić – zwłaszcza, jeśli chodzi o sprawę tak niebanalną, jak zdrowie i życie drugiego człowieka. Nie namawiam do przesadnego lęku, ale do wrażliwości i odpowiedzialności – nie tylko za czyny, ale także za słowa. Dlatego za skrajnie nieodpowiedzialne uważam antycovidowe popisy tych, którzy na krzywdzie ludzkiej zbijają kapitał rozgłosu, subskrypcji i lajków. Pozostaje tylko powtórzyć za Ignacym Krasickim: „Chłopcy, przestańcie, bo się źle bawicie! Dla was to jest igraszką, nam idzie o życie”.