Po latach zmagań poszłam do spowiedzi. I wcale nie było łatwo, miło i przyjemnie. Szczerze mówiąc, było bardzo trudno. Myślę, że Bóg sprawdzał moją determinację.
Jakieś 8-10 lat temu, kiedy zaczynałam moje trzecie, a właściwie czwarte (licząc okres dzieciństwa) podejście do chrześcijaństwa, kiedy bywałam (sporadycznie) na Mszy, omijałam w modlitwie ten tekst, bo chciałam „być z Chrystusem, ale nie w Kościele”. Chciałam „wierzyć w Boga”, ale „nie w Kościół”. Bóg poprowadził mnie jednak (i chwała Mu za to!) swoją drogą.
I jestem w Kościele. Katolickim. Powszechnym. Apostolskim. Kościele Jezusa Chrystusa. Słuchałam niedawno rozmowy z pewnym księdzem, który na modne ostatnio pytanie, „czy Bóg jest jeszcze w Kościele”, odpowiedział: „Oczywiście. To jest Kościół Jezusa Chrystusa. I albo w to wierzymy i przyjmujemy, albo odrzucamy wszystko”.
Przyszło mi nawracać się w bardzo trudnym dla Kościoła czasie. Kiedy nie dość, że wychodzi na jaw cała masa zła, przestępstw, błędów Kościoła - zarówno poszczególnych księży, jak i instytucjonalnych - to Kościół naprawdę jest mocno atakowany. I choć ten atak ma uzasadnienie, a przynajmniej są dla niego argumenty, i to mocne, nie są one, mimo wszystko, jego jedyną przyczyną. Przez ostatnie lata źle o Kościele piszą nie tylko „lewacy” czy tzw. liberalne media, ale i wielu katolików.
I w jakiś sposób ja to rozumiem. Czułam i czuję ogromny wstyd i ból, kiedy na jaw wychodzą coraz to nowe paskudne, kościelne historie… Kiedy, tak naprawdę, nie wiem, w którą stronę patrzeć, gdy znajomy „lewak” zadaje pytanie: „I co? Znowu jakiś ksiądz pedofil. Co ty tam jeszcze robisz?”. Kiedy czytam kolejne „listy biskupów”. Niektóre - serio - powalają… Albo zbieram manto od „niekościelnych” za wybryki, prawdziwe czy rozdmuchane medialnie, tzw. ugrupowań skrajnie prawicowych.
Nastała też pewna moda na apostazję. I nie będę roztrząsać jej duchowych skutków, bo za mała jestem na takie tematy. Ale coś mocno czuję, że to kiepski pomysł. I boli mnie to, o wiele bardziej, niż mogłabym kiedyś przypuszczać, że cokolwiek, co dotyczy kogoś innego niż ja sama będzie mnie bolało. Odchodzą zwykle ludzie, którzy byli w Kościele od dawna. Dla których był on czymś „oczywistym” i „należnym im”. Którzy mają wobec niego „wymagania” i „oczekiwania”. Jasne, mamy prawo mieć jedne i drugie. Jesteśmy członkami wspólnoty, tworzymy ją i nie chcemy, aby inni jej członkowie kłamali, kradli, oszukiwali czy byli powszechnym zgorszeniem dla innych. Ale co, jeśli jest nie do końca tak, jak byśmy chcieli? Pokazujemy środkowy palec i mówimy „See You” albo „Good bye”?
Ja jestem „katolikiem z odzysku”. I musiałam całkiem sporo wysiłku włożyć w to, żeby nim zostać. Owszem, byłam wychowana po katolicku, ale bez duchowych fajerwerków. Potem bardzo długi okres poza Kościołem, o którym tutaj pisać nie będę. Mam za sobą formalne ponowne przyjęcie do Kościoła katolickiego. Ale i tak lata potem minęły, zanim w końcu odważyłam się znowu zaufać.
Udało się Bogu wzbudzić we mnie głębokie, ogromne pragnienie, dzięki któremu - po kilku latach zmagań - poszłam do spowiedzi generalnej. I wcale nie było łatwo, miło i przyjemnie. Nikt mnie nie przytulił i nie powiedział: „Wszystko już będzie dobrze, Jezus cię kocha”. Szczerze mówiąc, było bardzo trudno. Myślę, że Bóg sprawdzał moją determinację. Bo dzięki temu nie tylko potem odrobinę przemodelowałam swoje życie, ale Kościół jest dla mnie skarbem. Skarbem odzyskanym. Kocham go. Jestem wdzięczna Bogu za to, że mogę znowu w nim być.
Czytaj dalej na kolejnej stronie