O inżynierze, który został księdzem, Ewangelii opowiedzianej językiem hip-hopu i ranach pełnych światła opowiada ks. Adam Anuszkiewicz.
Marcin Jakimowicz: Nie podobała się Księdzu kariera inżyniera?
Ks. Adam Anuszkiewicz: Nie do końca, choć początkowo byłem bardzo zadowolony z tego, co udało mi się osiągnąć przez dziesięć lat pracy. Skończyłem Wydział Automatyki i Robotyki na polibudzie i zostałem inżynierem.
To wtedy nauczył się Ksiądz rzucać mięsem?
Już wcześniej! Sztukę tę opanowałem doskonale w czasie mieszkania w akademiku. Potem przez długie lata oduczałem się tego. Poznałem wagę przekleństw. Mój językowy odwyk zaczął się we wspólnocie Wiara i Światło w Mińsku Mazowieckim, gdzie pracowałem z niepełnosprawnymi.
Francuski mistrz bokserski Tim Guénard (pozostawiony przez matkę i katowany przez ojca, wygrywał walkę za walką, bo na ringu wyobrażał sobie, że masakruje jego twarz) opowiadał mi, jak rozbroiły go dzieciaki z zespołem Downa, które śliniąc się, przytulały się do niego z okrzykiem: „Tim, kochamy cię!”.
Doskonale wiem, o czym mówisz… Takie osoby przewartościowują twoje życie, patrzenie na świat. Spotkałem ludzi, dla których moje pragnienia: młodego japiszona, dorobkiewicza marzącego o dużych pieniądzach, samochodzie służbowym, dobrym laptopie i wspinaniu się na kolejne szczeble kariery nie miały najmniejszego znaczenia. Ich interesowało to, czy przyjdę następnym razem, czy wypijemy razem herbatę, gdzie pojedziemy na wakacyjny obóz. Byli w swych intencjach bardzo czyści. Interesował ich człowiek, nie jego tytuły czy literki przed nazwiskiem. Chcieli z tobą po prostu być. To było zderzenie, bo ja marzyłem wówczas o kasie, o tym, by zostać dyrektorem działu handlowego…
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.