Na rękach Zygmunta Szczęsnego Felińskiego zmarł Juliusz Słowacki. Nie tylko wieszcz był przekonany o świętości niezwykłego kapłana.
„Z postawieniem nogi na ziemi warszawskiej rozpoczęło się moje trudne, po ludzku mówiąc niemożebne posłannictwo" - wspominał ks. Zygmunt Feliński. Wiedział, że znalezienie wyjścia z dramatycznej sytuacji nie tylko wiernych, ale całej stolicy będzie wymagało cudu. Musiał się jednak liczyć także z własną ofiarą, skoro – mimo odmiennej oceny słuszności powstania styczniowego – jednoznacznie je poparł, narażając się carowi.
Odważnie stanął po stronie uciśnionego ludu, a na znak protestu 12 marca 1863 r. złożył dymisję z Rady Stanu, domagając się dla Polski nie tylko autonomii, ale i niepodległości. Wezwany przez cara do Petersburga, odrzucił propozycję wolności za cenę poddania się i porzucenia kontaktów ze Stolicą Apostolską. Zanim wygnany opuścił Warszawę, spotkał się jeszcze z kapłanami przy ul. Miodowej, zalecając by strzegli praw Kościoła i pilnowali wiary, mieli Boga w pamięci i sercu i nie zrażali się przeciwnościami, a w chwili próby odpowiadali: „Non possumus”. Wincenty Popiel, biskup-nominat płocki, wspominał to spotkanie: „Prawdziwie wyglądał jak bohater, a raczej jak święty. O sobie ani wspomniał; myślał tylko o Kościele i o drugich, a w obejściu był prostoty dziecięcej”. Dopiero w chwili jego zesłania do Jarosławia nad Wołgą Warszawa dostrzegła, jak wielkiego pasterza straciła. Jego maryjność i niezłomność, ale także droga życia bardzo przypominają życie kard. Stefana Wyszyńskiego, który zresztą rozpoczął jego proces beatyfikacyjny.
Dla polskich wygnańców na Syberii stał się jednak na 20 lat błogosławieństwem. Działalność charytatywna i apostolska abp. Felińskiego sprawiła, że przez kilka pokoleń wspominano go jeszcze jako wzór świętości bielszy od śniegów.