Niektóre kobiety traktują ich jak kosmitów. Patrzą z przymrużeniem oka na tajemniczą grupę facetów, która zajmuje się czymś, co do tej pory było zarezerwowane tylko dla pań - spotkaniami o wychowaniu dzieci.
Grzegorz Kowal otrzymał kiedyś propozycję zmiany pracy na dużo lepiej płatną i odpowiadającą jego ambicjom. Musiałby jednak wyjechać z Wrocławia do Warszawy. Miał to być duży krok w jego karierze. A zatem - czemu nie?
W tym okresie na jednym ze spotkań Wrocławskiego Klubu Ojca rozmawiał razem z innymi o rożnych poziomach obecności ojca w życiu rodziny. I wówczas jeden z mężczyzn podzielił się swoją historią:
Ma czwórkę dzieci. Trójkę wychowywał razem z żoną w domu. Był na miejscu, ale podczas dorastania czwartego dziecka pracował już kilkaset kilometrów dalej. Mimo że codziennie rozmawiał z tym dzieckiem przez Skype i w weekendy poświęcał mu maksimum wolnego czasu, to nigdy nie miał tak dobrego kontaktu, jak z tą trójką, przy której po prostu był. I teraz tego żałował. Ocenił, że gra nie była warta świeczki. Stracił coś, czego nigdy nie odzyska.
- To mnie uderzyło i stwierdziłem, że nadszedł świetny moment, by uczyć się na błędach innych. Odrzuciłem intratną propozycję. Zostałem we Wrocławiu. Dzisiaj absolutnie tego nie żałuję - opowiada Grzegorz „Gościowi Niedzielnemu”.
Dodaje przy tym, że w klubie dowiedział się i nauczył, że nie chodzi tylko o obecność fizyczną. Jeżeli jesteś w domu, ale cały czas „gapisz się” w ekran telefonu, przeglądając Facebooka, albo oglądasz telewizję, to oczywiście lepiej niż wtedy, gdy cię w ogóle nie ma w domu, ale to jednak daleko do pełni szczęścia.
- Dzisiaj widzę, jak wiele takich „zapychaczy” wkrada do naszego życia. Klub ojca nauczył mnie właśnie tej wrażliwości na różne poziomy obecności rodzina w życiu dziecka. Oczywiście nie uważam, że każdy ojciec musi do nas przyjść, bo można być dobrym ojcem bez Wrocławskiego Klubu Ojca, choć muszę przyznać: z nami jest łatwiej! Bo możesz się uczyć na błędach innych - uśmiecha Grzegorz, dzisiaj już jeden z liderów WKO.
Co ciekawe, głównym kanałem marketingowym okazują się… żony. To one rozprzestrzeniają skutecznie informację o klubie. Pokazują to także statystyki profilu na Facebooku, gdzie ogłoszenia, co ciekawe, w większości trafiają do kobiet, które potem proponują klub ojca swoim mężom.
Czasem organizatorzy widzą w formularzu zgłoszeniowym dane mężczyzny, ale przysłane z adresu e-mail żony.
- Upewniamy się wtedy, czy mąż na pewno o tym wie, że chce przyjść na spotkanie klubu. To pokazuje, że kobiety chętnie wysyłają swoich mężów i mają na nich wpływ w tej kwestii - stwierdza Jakub Tarasiuk, wrocławski prekursor klubu ojca.
To właśnie z jego niedosytu zrodził się dzisiejszy klub. Mąż i ojciec dwójki dzieci razem z małżonką słuchał i czytał wiele o efektywnym wychowaniu oraz rodzicielstwie.
- Cały czas czegoś mi brakowało. Zastanawiałem się ponad rok. Doszedłem do wniosku, że potrzebuję uporządkowania swojego wnętrza jako mężczyzna, mąż i ojciec. Jeśli te trzy strefy zostaną zbalansowane, będę się ze sobą dobrze czuł, a mając taki fundament, dzieci zrobią resztę same poprzez naśladowanie - tłumaczy Jakub.
W 2015 roku wziął udział w warsztatach inicjatywy Tato.net. Poszedł tam z myślą: „Czego ja tak naprawdę mogę się więcej dowiedzieć?”. Z żoną już od lat chodzili na różnego rodzaju spotkania o wychowywaniu dzieci, czytali literaturę na ten temat, rozmawiali, analizowali.
- Największą niespodzianką dla mnie był fakt, że wyszedłem stamtąd jako lepszy... syn. To był początek mojej drogi do porządkowania wnętrza w kontekście ojcostwa. Przeżyłem niesamowitą przemianę i na tym zacząłem budować - wspomina J. Tarasiuk.
Miesiąc po wspomnianych warsztatach otrzymał od Piotra Czekierdy z fundacji Rodzina i Przedsiębiorczość propozycję założenia klubu ojca. Z perspektywy czasu przyznaje, że zrobił świetny krok.
Najlepszą ocenę Wrocławskiego Klubu Ojca wystawiają uczestnicy, którzy wracają po latach i dają świadectwo swojej przemiany, poukładania relacji z dziećmi.
- Okazuje się, że zasiewamy ziarno, a ono może nawet kilka lat później zakiełkować w czyimś sercu czy umyśle i jednocześnie stanowić przyczynek do zmiany czyjegoś zachowania. Dlatego dzisiaj wiem, że warto to robić - stwierdza wrocławski prekursor klubu ojca.
Najpierw był bezsens
Grzegorz Kowal pamięta, że po tym, jak w 2013 roku urodził mu się syn Józef, z różnych źródeł zaczęły spływać do niego informacje o Wrocławskim Klubie Ojca, prowadzonym już przez Jakuba Tarasiuka i Piotra Czekierdę.
- Szczerze? Uważałem inicjatywę za bezsensowną i potrafiłem to sobie logicznie wytłumaczyć: jako pracujący ojciec i tak mam mało czasu dla syna na co dzień. Jeśli jeszcze będę chodził na jakieś warsztaty z ojcostwa, to w ogóle przestanę z synem spędzać czas. Po co mi ten paradoks - cytuje siebie sprzed lat Grzegorz.
Ostatecznie jednak skusił się i wziął udział w jednym spotkaniu. Wspomina, że 27 lipca 2015 roku wykład poprowadził Piotr Czekierda. Mówił o nawiązywaniu relacji, budowaniu więzi z dzieckiem. Młodemu ojcu otworzyło to oczy na parę aspektów ojcostwa, z których nie zdawał sobie sprawy.
- Poszedłem zachęcony drugi raz, temat znowu przypadł mi do gustu i zacząłem regularnie uczęszczać na spotkania. Odbywały się one raz w miesiącu. Zrewidowałem wówczas swój pogląd o marnowanym czasie. Uznałem, że to jednak dobra inwestycja w przyszłość - opowiada G. Kowal.
Przeszedł cykl warsztatów na podstawie książki Kena Canfielda „7 sekretów efektywnych ojców”. Zauważył, że chwile, które spędza z dzieckiem, a także z żoną, dzięki wskazówkom z klubu, zyskały na jakości.
- Po prawie trzech latach Jakub Tarasiuk zaproponował mi, żebym teraz aktywnie włączył się w organizację klubu ojca. I w ten sposób znalazłem się wśród liderów. Ucieszyłem się, że ktoś uważał, że mogę się przydać w projekcie, który ma sens. Widziałem efekty po swoim życiu - mówi Grzegorz, dzisiaj ojciec trójki dzieci.