Do bazyliki Narodzenia Pańskiego w Betlejem wchodzi się przez małe drzwi.
Jedna osoba, bo dwie się nie zmieszczą, musi się mocno pochylić, żeby dostać się do wnętrza ogromnego kościoła. W mijającym już roku byłam po raz pierwszy w Ziemi Świętej, odbywając reporterską podróż śladami Ukochanego. Tylu bohaterów i ich ziem już opisałam, aż wreszcie przyszło mi poznać miejsca, w których żył najważniejszy bohater mojego życia – Jezus Chrystus.
Kiedy przedostając się bazyliki schyliłam się, żeby przecisnąć się przez tę inną odmianę ucha igielnego, przypomniały mi się słowa mojego duszpasterza akademickiego, przedwcześnie zmarłego ks. Oskara Thomasa. Przed Bożym Narodzeniem prosił nas, żebyśmy pamiętali, że Jezus narodził się malutki. Do malutkiego noworodka trzeba się zniżyć, bo tylko wtedy dokładnie zobaczy się jego jasną, czystą buzię, nieskazitelność nietkniętego złem spojrzenia, śmieszne fałdki na nierozprostowanej jeszcze skórze na łokciach i pod kolanami. Wtedy zapomina się o sobie – dorosłym, a znajduje razem z dzieckiem w jednym, wielkim, pierwszym zdziwieniu zobaczonym nagle światem.
Takie pochylenie staje się gestem pokory nas dużych, starych i mądrych wobec maleństwa i ufności, że to, co od Niego przyjdzie, jest większe od wszystkich naszych tęsknot i wyobrażeń.
Do potrzeby schylania się podczas wchodzenia do Bazyliki Bożego Narodzenia nawiązał papież Benedykt XVI podczas pasterki w 2011 r.: - Ten, kto chce wejść do miejsca narodzin Jezusa, musi się pochylić - powiedział. - Wydaje mi się, że w tym przejawia się głębsza prawda, i pragniemy, by ona nas poruszyła w tę Świętą Noc: jeśli chcemy znaleźć Boga, który ukazał się jako dziecko, musimy zsiąść z konia naszego «oświeconego» rozumu. Musimy porzucić nasze fałszywe pewności, naszą intelektualną pychę, która uniemożliwia nam dostrzeżenie bliskości Boga”.
2019 lat temu ciężarna Maryja i Józef musieli pokonać 150 kilometrów dzielące Nazaret od Betlejem. Oboje pochodzili stamtąd, z rodu króla Dawida, więc według zarządzenia musieli się tam udać. Jak na urodziny króla świata była to wioska nieduża. Tak jak nieduże są widnokręgi naszych codziennych krajobrazów. Kilka bloków, osiedlowa „biedronka”, a jeśli ktoś ma szczęście - widok na Kasprowy, albo Czantorię. Beth-Lechem, co w języku hebrajskim oznacza „dom chleba”, było wówczas małym skupiskiem domostw rozrzuconych wzdłuż pasma górskiego, otoczonym zrujnowanym, wzniesionym tysiąc lat wcześniej murem. Mieszkali w nich pasterze i rolnicy, którzy uprawiali urodzajne pola pszenicy i jęczmienia.
Jednak w tych domostwach, blokach, domkach i „biedronkach:” nie znalazło się miejsce dla Maryi i Józefa. Na szczęście Józef przypomniał sobie o grotach za wsią. Zazwyczaj służyły za schronienie pasterzom, którzy „trzód swych strzegli”, ale wtedy nie ustrzegli się od obojętności wobec szukających schronienia. Jak pisze św. Łukasz Maryja: „porodziła swego pierworodnego Syna, owinęła Go w pieluszki i położyła w żłobie, gdyż nie było dla nich miejsca w gospodzie”.
Kiedy razem z bratem Ananiaszem - Jackiem Jaskólskim, franciszkaninem z Panewnik, zakrystianinem w Bazylice Bożego Narodzenia, zeszliśmy do Groty Narodzenia, poraził nas majestat i przepych miejsca – posadzki, gwiazda, lampy, tkane płótna i tłumy stojących w niekończącej się kolejce przybyszów. Jak różne to dziś jest od tamtej biedy kiedy odległe gwiazdy dawały Jezuskowi więcej ciepła niż niegościnni ludzie.
Jezus w grocie przesłoniętej tkaniną
tkaną w pierwsze słowa
we wszystkich językach
uczył się tutaj głośno płakać
pierwszy raz na świecie Bóg
płakał łzami dziecka
krzyk od skał jak piłka
uniósł się tak wysoko
żeby trafić do naszej bramki
Zapisałam tam to i owo, ale najbardziej trafiło do mnie zwierzenie brata Ananiasza. Że w noc Bożego Narodzenia franciszkanie schodzą do groty i całują, każdy z osobna, odsłoniętą spod tych okryć i dekoracji skałę. Ona zimna, chropowata, olbrzymia musi wszystko pamiętać, ale nie mówi ani jednego słowa. Jakby wiedziała, że na to brakuje słów…