Rożnie to nazywają i różnie usprawiedliwiają. Związek partnerski, wolny związek, partnerstwo bez zobowiązań, czy też jeszcze jakoś inaczej.
Rożnie to nazywają i różnie usprawiedliwiają. Związek partnerski, wolny związek, partnerstwo bez zobowiązań, czy też jeszcze jakoś inaczej. Idea zazwyczaj ta sama: chodzi o to, żeby się zabezpieczyć – tak na wszelki wypadek, gdyby miało nie wyjść, gdyby się okazało, że on nieodpowiedzialny, a ona niestabilna. Wtedy łatwiej będzie wszystko odkręcić, posprzątać, wszystkiemu zaprzeczyć. I może mniej będzie bolało.
Dlatego, między innymi, buduje się rozmaite narracje usprawiedliwiające wspólne życie przed ślubem i bez ślubu, związki na próbę czy też mieszkanie „na kocią łapę”, choć to ostatnie określenie z pewnością nie jest trendy. Uznane za niegrzeczne, nieempatyczne a nawet obraźliwe wypada powoli ze słownika. Tymczasem, paradoksalnie, może się okazać że spośród wszystkich pozostałych jest ono najtrafniejsze. Dlaczego? Bo podobno koty się nie przywiązują, albo też – patrząc z naszej perspektywy – mają problem z przywiązaniem. Oczywiście, przyczyn rozpadu instytucji małżeństwa jest wiele – trudno jest sprowadzić je wszystkie do jednego wspólnego korzenia. Wydaje się jednak, że wśród wielu diagnoz – psychologicznych, teologicznych czy socjologicznych, którym poddawany jest fakt zastępowania sakramentu małżeństwa różnymi innymi formami wspólnego życia – pomija się często powód, który dobrze obrazują właśnie kocie zwyczaje: poważną trudność lub wręcz niezdolność do tworzenia stabilnych więzi. Sęk w tym, że koty mają to niejako w naturze, my natomiast – jako efekt emocjonalnych uszkodzeń. Z czego mogą one wynikać? Przyczyn jest wiele. Podstawowa z nich, to doświadczenie porzucenia przez najbliższych, zwłaszcza przez rodziców. Nie chodzi przy tym wyłącznie o opuszczenia, które nie były w żaden sposób zawinione – na przykład na skutek śmierci któregoś z rodziców. Owszem, dzieci, które noszą w sobie takie doświadczenie, zazwyczaj, w pewnym momencie życia, przeżywają poczucie bycia porzuconymi – nawet jeśli zostały im stworzone bardzo dobre warunki kojące ich samotność. W różny sposób próbują sobie wówczas z tym radzić. Bywa jednak i tak, że problem z tworzeniem stabilnych więzi wykształca się jako skutek jeszcze innych opuszczeń – na przykład, gdy z jakiś powodów dziecko nie mogło mieszkać z rodzicami, gdy jedno z nich wyprowadziło się z domu i weszło w nowy związek lub też, gdy rodzice przeżywali poważny kryzys małżeński, skupiając całą uwagę na własnych problemach i pomijając wynikające z nich cierpienie dziecka. W takich sytuacjach jego bezbronność i naturalna potrzeba bezpieczeństwa zostają wystawione na ciężką próbę i mogą ostatecznie zaowocować głęboko utrwalonym przekonaniem, że ostatecznie nie może ono liczyć na niczyją troskę, i bliskość, że zostanie odrzucone przez osoby, które kocha, że w potrzebie nikt go nie wesprze, co więcej – że nieuchronnie straci tych, którzy są dla niego ważni. Czy można się więc dziwić, że profilaktycznie zabezpiecza się przed kolejną krzywdą? Że woli nie angażować się w pełni, aby nie przeżywać kolejnego rozczarowania? Wchodzi więc w dorosłość z obawą, że bliskie związki nieuchronnie kończą się porażką, a ważne emocjonalne relacje kiedyś się rozpadną. I nawet jeśli to przekonanie nie jest wprost uświadomione, nierzadko podskórnie rządzi postawami i relacjami człowieka, który doświadczył w swoim życiu opuszczenia i niestabilnych więzi. Ukryta niepewność każe mu więc nieustannie utwierdzać się w przekonaniu, że jest ważny, chciany i kochany przez swoich najbliższych, oraz reagować z urazą na domniemane przejawy braku ich wsparcia i troski. Przekłada się to również na kształt relacji z Bogiem, która często skupia się wówczas na nieustannym poszukiwaniu dowodów Bożej miłości. Gdy jednak nie doznaje ich wystarczająco wiele lub gdy nie pojawiają się w sposób zgodny z oczekiwaniami, wówczas w sercu osoby żyjącej z piętnem opuszczenia uruchamiają się pretensje, żal, frustracja i poczucie odrzucenia. Czy nie w taki właśnie sposób wyglądają często nasze trudności w relacji z Bogiem? Czy nie obwiniamy go za rodzące się w naszych sercach poczucie pustki lub osamotnienia? Czy nie zarzucamy Go pretensjami, że zbyt mało troszczy się o nas? I choć, w gruncie rzeczy, nasze zarzuty są absurdalne, Bóg bywa u nas na cenzurowanym. Jak długo? Zazwyczaj aż do czasu gdy zrozumiemy, że problem leży nie w Nim, lecz w nas – w naszych emocjonalnych niezaspokojeniach i w obciążającym nas piętnie opuszczenia. Konfrontacja z tym faktem nie jest prosta ale konieczna w procesie wewnętrznego uzdrowienia. Dopiero bowiem, gdy uświadomimy sobie że Bóg nic nie jest nam dłużny, łatwiej będzie nam otworzyć się na Jego miłość i na tę fundamentalną prawdę, że paradoksalnie, to właśnie On sam już dawno spłacił cały nasz dług.
Aleksander Bańka