„Białe plamy” w historii dotyczą zwykle czasów nieodległych, fragmentów dziejów najnowszych, które despotyczna władza z jakichś powodów pragnie pozostawić w cieniu, albo zupełnie wykreślić ze społecznej pamięci.
Ale są i innego rodzaju „białe plamy” – to fragmenty dziejów, które z różnych powodów nie przyciągają uwagi autorów szkolnych podręczników. I tak zakładam, że wiedza na temat dziejów starożytnego Rzymu pomiędzy tryumfem w trzeciej wojnie punickiej (149-146 przed Chrystusem), czyli ziszczeniem się marzeń Katona o tym, że Kartagina powinna zostać zburzona, a powstaniem Spartakusa (73-71 przed Chrystusem) nie jest specjalnie znana. Zaryzykuję też, że klęski poniesione przez Rzymian z rąk barbarzyńców kojarzą się zwykle z rokiem 378 po Chrystusie i bitwą pod Adrianopolem, kiedy to Goci rozbili rzymskie legiony. Klęska Rzymian pod Adrianopolem była rzeczywiście straszliwa. Pisze o niej współczesny wydarzeniom historyk Ammianus Marcellinus „Nigdzie w rocznikach nie przeczytamy o rozprawie tak niszczącej jak ta, wyjąwszy bitwę pod Kannami”. Bitwę tę poprzedziła o dwa lata wcześniejsza zgoda cesarza Waldensa na przeprawę Gotów (dokładniej Terwingów) przez Dunaj i osiedlenie się, cofającego się pod naporem Hunów ludu, na terenie cesarstwa. Można gdybać nad sensownością rachub Waldensa, nad tym, że i tak nie mógł, mając swoją armię daleko, na innym, perskim, froncie, przeciwdziałać przekroczeniu przez barbarzyńców granic Imperium. Można usprawiedliwiać cesarza nie iluzorycznymi przecież nadziejami na to, że nowi poddani zasilą jako rekruci rzymskie legiony. Tak czy inaczej – rachuby te zawiodły. Okazało się, że po pierwsze Gotów jest zbyt wielu, by możliwe było ich bezproblemowe wchłonięcie przez słabnące Imperium; po drugie zaś, chciwość rzymskich zarządców prowincji do których trafili Goci, pchnęły ów lud do buntu. Buntu, którego finałem była bitwa pod Adrianopolem. Ale barbarzyńcy już wcześniej zagrażali Rzymowi. I to na poważnie. I to niedługo po tryumfie Rzymian w starciu z Kartaginą. Żeby zmazać tę „białą plamę” w znajomości historii starożytnego Rzymu, ale także naszego rozumienia historii, warto sięgnąć po książkę Lawrence’a Durrella [zatytułowaną] „Prowansja”. Wielbiciele eseistyki Zbigniewa Herberta znajdą w niej echa zapisków twórcy „Pana Cogito”. W skrócie. Oto w trzydzieści kilka lat po tym, jak Rzymianie zniszczyli swojego głównego rywala na Morzu Śródziemnym czyli Kartaginę, a dokładniej - w roku 113 przed Chrystusem na prawym brzegu Dunaju pojawiły się hordy przybyłych z północy barbarzyńców. Rabowali co się dało na ziemiach dzisiejszej Austrii i stawali się coraz bardziej realnym zagrożeniem dla granic republiki rzymskiej. Ich niespodziewane przybycie nad Dunaj miało swoje głębsze powody. Byli oni, jak pisze Durrell, „uciekinierami w drodze”. Uciekali ze swej rujnowanej klęskami żywiołowymi północnej ojczyzny w poszukiwaniu lepszego życia. Tyle, że przyjęcie z jakim się spotkali ze strony Rzymian, było niezbyt zachęcające. Po prostu odmówili barbarzyńcom prawa do osiedlania się w granicach republiki. Ale „nieproszonych przybyszy” trudno było zniechęcić. Nawet zbrojnie. Klęskę poniosła skierowana przeciw nim ekspedycja konsula Papiriusza Karbo. Już po niej na prośbę barbarzyńców o ziemie, rzymski gubernator Silanus – jak pisze Durrell: „niewątpliwie idiota” – „odpowiedział im pogardliwie, że nie ma ziemi do rozdawania, ani nie potrzebuje usług zwykłych barbarzyńców”. Silanusa barbarzyńcy także pokonali w polu; podobnie jak wysłaną przeciw nim z Rzymu armię, zginęły wtedy dziesiątki tysięcy naprędce zebranych przez Rzym rekrutów. Po odniesionych efektownych zwycięstwach wodzowie barbarzyńskich plemion zaczęli przemyśliwać nad zdobyciem całej Italii. Zamierzali zamienić dumnych Rzymian w niewolników, bądź też – po prostu - ich wyrżnąć. Republika rzymska miała jednak wówczas w odwodzie zasoby nie tylko zasoby ludzkie, ale i wielkich ludzi. I właśnie jeden z nich, Mariusz, odbudował morale rzymskiej armii i dzięki przemyślanej strategii i wyszukanej taktyce zadał barbarzyńcom ostateczną klęskę. Sławę Mariusza miał już niedługo przyćmić Juliusz Cezar, jego galijskie - i nie tylko - podboje. Dramatyczny epizod z dziejów Rzymu, który przedstawiłem tu w parę minut, w rzeczywistości trwał ponad dziesięć lat. Jaka lekcja zeń płynie dla nas? Czy akurat w tym przypadku powiedzieć można, że historia ma szanse stać się nauczycielką? No cóż, gdybym miał się pokusić o odpowiedź, to powiedziałbym, że była to jedna z wielu lekcji, która pokazuje jak nieopłacalna jest w polityce napędzana pogardą dezynwoltura, jak szybko kruszeje przekonanie o tym, że jakakolwiek armia jest niezwyciężona. I jeszcze jedno, jak wiele trzeba wysiłku – i istnień ludzkich poświęcić – by przywrócić status quo. Status quo, które wydawało się tak bardzo pewne, tak bardzo oczywiste, że uznano, iż nie trzeba o nie specjalnie dbać. Pięć wieków później barbarzyńcy zadali Rzymianom klęskę pod Adrianopolem – konsekwencje tamtej przegranej przez legiony bitwy były – by tak rzec – tektoniczne: rozpoczęła się wielka wędrówka ludów, która ostatecznie zniszczyła niepokonane zdawałoby się cesarstwo rzymskie.