Bardzo lubię czytać „Almanach prowincjonalny” - pismo wydawane w Raciborzu przez Marka Rapnickiego. Dlaczego? Bo można tam znaleźć ważne teksty dobrych autorów z całej Polski, która przecież składa się z prowincjonalnych miast, gdzie mieszkają piszący.
Bardzo lubię czytać „Almanach prowincjonalny” - pismo wydawane w Raciborzu przez Marka Rapnickiego. Dlaczego? Bo można tam znaleźć ważne teksty dobrych autorów z całej Polski, która przecież składa się z prowincjonalnych miast, gdzie mieszkają piszący. W tym także z prowincjonalnego Krakowa. Podczas lektury „Almanachu” nieraz uświadamiałam sobie, że prowincja to słowo bardzo pojemne i dla rozważań o życiu - podstawowe. Bynajmniej, nie oznaczające zaściankowości i tego, co na marginesie, ale właśnie w jego centrum.
Jakiś czas temu odwiedziłam w Kończycach Wielkich, pisarkę Joannę Jurgałę-Jureczkę. Kończyła wtedy już wydaną książkę „Siedem spódnic Alicji”, opowiadającą o potędze miłości do prowincji; do miejscowości takich jak moja rodzinna Czeladź, Racibórz, Siemianowice, Michałkowice, czy Kończyce Wielkie. Jej akcja rozgrywa się równolegle w mieście Nazare w Portugalii, na Śląsku Cieszyńskim i na pograniczu chorwacko-czarnogórskim. - Prowincje mają wartość, bo opierają się trendom, które niesie świat – uważa Joasia. - Kiedy do nas przyjeżdżają ludzie z wielkich miast muszą się ścierać z naszymi zasadami pielęgnowanymi od pokoleń. Kiedyś, podczas pobytu w Nazare, zobaczyła starszą kobietę odzianą w siedem spódnic. To stara portugalska tradycja - kiedy mężowie wypływali na ocean, żony czekając na ich powrót, co tydzień zakładały kolejne spódnice. Po siedmiu tygodniach na znak żałoby po zaginionym ubierały czarną.
Podczas swoich podróży najbardziej lubię zatrzymywać się na prowincji, bo czuć tam prawdziwy smak kraju, w którym się przebywa.
Słynna Florencja we Włoszech też do niedawna miała w nazwie słowo „prowincja”, bo była stolicą jednej z włoskich prowincji. Dopiero 1 stycznia 2015 roku uznano ją za miasto metropolitalne.
Do Florencji pojechałam odpocząć ale nie można odpocząć od umierania. Kiedy za wskazaniem Muratowa wdrapałam się na wzgórze ze wznoszącym się tam kościołem San Miniato, żeby, jak żegnający się z rodzinnym miastem Dante, podumać nad pięknem miasta, coś kazało mi najpierw skierować kroki na cmentarz. Siadłam na ławce na brzegu morza pomników i pod mocnym słońcem południa wystawiłam twarz w stronę tych, co odpłynęli przed wiekami z falami czasu. Bo piękno Florencji przesycone jest bolesnym smutkiem przemijania.
Chodząc ulicami tego miasta wielkich twórców z prowincjonalnej Florencji, myślałam jakim pyłkiem w oku wieczności są nasze zachwyty, lepsze lub gorsze próby wyrażenia admiracji dla ludzkiej potęgi. A jednocześnie poczułam jakimi to służebnymi w wielkiej sprawie Piękna przyszło nam być, notując jego przejawy.
Niewątpliwie w odkrywaniu piękna pomagają nam podróże, także te metaforyczne, o których w poemacie „Palec na ustach” pisze Grzegorz Hajkowski:
(…)Bo wschód czy zachód wszystkim wiadome, raczej się znudzisz lecąc w ich stronę. Zachód to morze, daj Boże zdrowie, a wschód pustynia i bóle w głowie. Swędzenie pleców i skurcze w kroczu. Przed wschodem zasłoń parę swych oczu. Parę swych oczu i parę uszu… „ („Palec na ustach”)
Jak widać trudno się zdecydować - wschód czy zachód? Gdzie jest ten ostateczny kierunek? Żaden geograf nam go nie wskaże. Każdy musi odkryć go sam. Ale punktem wyjścia zawsze pozostanie prowincja gdzie, jak mówił św. Jan Paweł II „wszystko się zaczęło”.