Dziś odwołam się znów do niedzielnej Liturgii Słowa. Usłyszeliśmy Łukaszowy opis Jezusowych odwiedzin w rodzinnym Nazarecie, obecności w tamtejszej synagodze i skutków słów powiedzianych w niej do miejscowych.
Przyjrzyjmy się bliżej temu, co się tam wydarzyło. Najpierw wszyscy przyświadczali Mu i dziwili się pełnym wdzięku słowom, które płynęły z ust Jego. Zwróćmy najpierw uwagę na zwrot przyświadczali Mu, żeby go lepiej zrozumieć. Przyświadczać, to innymi słowy akceptować, zgadzać się, przyznawać komuś rację, To znaczy, że zgadzali się z tym, co im powiedział, na co zwrócił uwagę. Dopiero chwilę potem pada to pytanie zasiewające wątpliwość: Czy nie jest to syn Józefa?...
Okazane zwątpienie, niezgoda, nawet oburzenie nie dotyczy tego, co Pan Jezus mówi, treści Jego deklaracji, a Jego osoby. Jego przekaz jest dla nich prawdziwy, ale On jest nie do zaakceptowania. Nie potrafili popatrzeć na Jezusa i zobaczyć Go inaczej, niż tylko przez swoje o Nim wyobrażenia, wspomnienia z sąsiedztwa i wspólnego dorastania. Dla nich pozostał tylko… synem Józefa.
Okazuje się, że to nie treść tego, co powiedział Pan Jezus była nie do zaakceptowania, ale to na osobę mówiącego nie było przyzwolenia. Prawdą jest to, co do nas mówisz, nawet masz rację, ale Ty nie masz prawa nam tego mówić, bo jesteś tylko… synem cieśli.
I wygląda mi na to, że w tym jesteśmy dziś bardzo podobni do tamtych Nazaretan. Jest sporo takich ludzi, z którymi wprawdzie się zgadzamy i przyznajemy im rację, ale odmawiamy prawa mówienia, wypowiadania się, zwracania uwagi tylko dlatego, że nie potrafimy zobaczyć, a przynajmniej spojrzeć na nich inaczej niż tylko przez ich przynależności polityczno partyjne, utarte o nich wyobrażenia i zaszufladkowane opinie. I nie wiem, czy wynika to bardziej z zacietrzewienia, z zazdrości, czy braku pokory? Tak czy owak świadczy to tylko o tym, że wartościowość takich ludzi opieramy na z gruntu fałszywych motywacjach.
A Pan Jezus tak komentuje okazaną Mu dezaprobatę Jego osoby: żaden prorok nie jest mile widziany w swojej ojczyźnie. I w kontekście tego zdania, które rozumiałem dotąd dosłownie przeczytałem kompletnie dla mnie odkrywczą radę O. Mieczysława Łusiaka, jezuity: Nie bądź prorokiem dla siebie. którą tak uzasadnia: nikt nie może być prorokiem, czyli "głosem Bożym" dla samego siebie. Próbując mówić w imieniu Boga do siebie, nawet z pozoru słuszne rzeczy, jesteśmy bardzo narażeni na "przekręty", czyli naginanie Bożych słów do własnych potrzeb. Powinniśmy więc uważnie słuchać innych, zwłaszcza tych (…) co mają względem nas zdrowy dystans emocjonalny.
Coś mi się zdaje, że jesteśmy dziś i to coraz częściej już, niestety, prorokami dla samych siebie.
Ostatnio tematem, sprawą wałkowaną przez wszystkich i na wszystkie sposoby, odmienianą przez wszystkie przypadki jest oczywiście mowa nienawiści. To, że stała się już powszedniością wiemy nie od wczoraj. I to, że posługują się nią już prawie wszyscy od społecznych dołów po establishment, prywatnie i publicznie, anonimowo i pod nazwiskiem stało się codziennością.
Kiedy jednak przysłuchuję się dyskusjom, komentarzom i mowie o mowie nienawiści zaważam pewną prawidłowość, taką zdecydowaną, nawet zaślepioną jednostronność. Otóż najchętniej mówimy, zarzucamy, oburzamy się i potępiamy mowę nienawiści tych drugich, tych z tamtej strony, z naprzeciwka, żeby tak rzec. Nie słyszałem jeszcze od nikogo, ani pół zdania o własnej mowie nienawiści adresowanej do tych drugich, tych z tamtej strony, z naprzeciwka, żeby tak rzec.
Mówią, że ryba psuje się od głowy, ale mówią też, że przykład idzie z góry. I tak sobie pomyślałem, że nie opanujemy, nie zatrzymamy mowy nienawiści dopóki będziemy ją słyszeć tylko od innych kierowaną do siebie, a głusi będziemy na własną adresowaną ku innym.
I tak po Ruchu Dobrych Słów, i Narodowym czytaniu Prawa Bożego zamarzyło mi się po raz trzeci, żeby autorzy tych słów: dorżniemy tę watahę i wyginiecie jak dinozaury i autorzy tych słów: zdradzieckie mordy i kanalie i bydło poselskie z lewej strony sali zaczęli od siebie i mieli odwagę, żeby przyznać: tak to była moja mowa nienawiści. A ponieważ dla bardzo wielu są niekwestionowanymi autorytetami to by dopiero było postawienie kropki, i to jakiej!
Jedynie zdobywając się na taką publicznie medialną odwagę i tylko wtedy można by być prorokiem dla samego siebie, a może i znaleźć naśladowców? Co z pewnością bardzo by się nam przydało.
A ponieważ jest to tylko marzenie, więc wróciwszy z marzycielskich obłoków do twardej rzeczywistości przypomnę tylko, jak dedykację, co powiedział kiedyś hiszpański humanista Juan Luis Vives: nie ma lustra, które by lepiej odbijało człowieka niż jego słowa.
Przeszło 50 lat temu Czesław Niemen po raz pierwszy zaśpiewał tak: Dziwny ten świat, świat ludzkich spraw, czasem aż wstyd przyznać się. A jednak często jest, że ktoś słowem złym zabija tak, jak nożem. Szkoda tylko, że ten taki nasz świat coraz mniej nas dziwi, i co gorsza coraz mniej wstydzi.