Zazwyczaj są dla nas pociechą. Z chęcią przychylilibyśmy im nieba, a niejednokrotnie poświęcamy nieomal całe życie, aby zabezpieczyć im byt, umożliwić rozwój, zapewnić wsparcie w trudnościach. Nasze dzieci. Chcemy być z nich dumni i życzymy im wszystkiego, co najlepsze. Myśląc o nich i patrząc na nie, chcemy czuć radość, a często nawet uzależniamy od tego nasze szczęście. Czy słusznie?
Pytanie wydaje się nieco absurdalne. Jakże to? A niby czemu nie? Przecież to oczywiste: każdy rodzic chciałby cieszyć się swoimi dziećmi – zarówno faktem, że je posiada, jaki i sukcesami, które odnoszą. Pewnie nie prowokowałbym Państwa takim pytaniem, gdyby nie fakt, że sam zostałem poniekąd sprowokowany. Co prawda nie bezpośrednio, w rzeczywistej rozmowie, ale pośrednio, przez lekturę pewnego dzieła, którego autor uznawany jest za jednego z największych mistrzów i znawców chrześcijańskiej duchowości. Ale po kolei, zacznijmy jednak od dzieci.
Są pragnieniem wielu młodych małżonków – zwłaszcza kobiet. Młodzi ludzie, którzy rozpoczynają swoje życie w małżeństwie, zazwyczaj stosunkowo szybko zaczynają odczuwać potrzebę posiadania potomstwa. To zupełnie naturalne. Dzieci postrzegane są jako swoiste ucieleśnienie wzajemnej miłości między małżonkami, owoc, a zarazem spełnienie ich więzi. Dla wielu również – w sposób mniej lub bardziej uświadomiony – stają się potwierdzeniem ich wartości – dla mężczyzny jego męskości i gotowości do ojcostwa, dla kobiety – jej kobiecości, płodności, zdolności do macierzyństwa. Gdy więc pojawiają się problemy z posiadaniem dzieci – bądź z płodnością, bądź z zajściem w ciąże lub jej utrzymaniem – łączy się to często z dramatem, kryzysem, a czasami także, niestety, uszkadza relacje między małżonkami i powoduje rozpad więzi małżeńskiej. Gdy dziecko się pojawia, w pewnym sensie zaczyna się dla małżonków nowy świat, nowe życie. Na głowie staje dosłownie wszystko. Wówczas, w kolejnych dniach, tygodniach, miesiącach, chwile zachwytu, euforii i beztroskiej radości przeplatają się z czasem smutku, niepewności, trwogi. Pierwsze choroby, poczucie bezradności, trudne decyzje, wychowawcze strategie: Wszystko to absorbuje, pochłania, wysysa resztki sił z rodziców. Sprawdza się w tym i hartuje ich miłość, ale także wychodzą jej niedoskonałości i rozmaite braki. A dalej wcale nie jest łatwiej. Piękno miłości rodzicielskiej, jej wyjątkowy, niepowtarzalny smak niejednokrotnie zabarwiony jest nutą goryczy. Pojawia się duma, ale także pierwsze rozczarowanie dziećmi – bo nie takie miały być, bo nie wyszło tak jak sobie zaplanowaliśmy. Ofiarą tych rozczarowań padamy zresztą nie tylko my sami, ale także, niestety, nasze dzieci. Jaki jest tego efekt? Po latach, ich dorosłość czy też dojrzałość nasyca nas, podbudowuje, wlewa nadzieję i optymizm; czasem jednak przynosi również smutek, frustrację i przełykane ukradkiem łzy żalu. Miewamy poczucie, że nasz trud przyniósł błogosławione owoce; nierzadko jednak również – że cierpkie wydał jagody. W efekcie dojrzewa w nas poczucie, że tak naprawdę, nie wszystko od nas zależy. Losy naszych dzieci często krzyżują nasze plany. Wówczas pozostaje jednak nadzieja, że ponad tym wszystkim istnieją jeszcze miłosierne plany Boga. Z nimi ostatecznie trzeba nam się skontaktować.
Czytam właśnie fragment Drogi na Górę Karmel św. Jana od Krzyża – jednego z największych mistrzów chrześcijańskiej duchowości, zwanego Doktorem Mistycznym. W rozdziale osiemnastym księgi trzeciej, w którym Jan od Krzyża pisze o próżnej radości z dóbr doczesnych, znajduję takie słowa: „Nie należy również radować się z dzieci, z tego, że ich jest wiele, że są bogate, obdarzone przymiotami i wdziękami naturalnymi, że dobrze im się powodzi. Jedynie tym można się radować, że służą Bogu […]. Pragnienie potomstwa jest również próżnością. A są tacy, co całkiem pogrążyli się w tym pragnieniu i z tego powodu niepokoją wszystko wokoło, a nie wiedzą przecież, czy ich dzieci będą dobre i czy będą służyły Bogu. Nie mogą bowiem wiedzieć, czy zadowolenie, jakiego się od nich spodziewają, nie będzie bólem, odpocznienie i pociecha – uznojeniem i przygnębieniem, chluba wreszcie – niesławą i obrazą Boga, jak to się wielu zdarza”. Czytam ten fragment wielokrotnie, z mieszanymi uczuciami, trochę bez śmiałości polemizowania z mistrzem, a trochę w poczuciu, że w tej bezlitosnej z pozoru logice jest wiele prawdy i wiele wolności. Problem bowiem nie tkwi chyba w tym, że radujemy się naszymi dziećmi, ale w tym, że często czynimy je sługami naszej radości, uzależniając od nich nasze szczęście – od tego, że są, kim są, i jak żyją. Być może więc warto zdjąć z nich ten przygniatający ciężar i uświadomić sobie, że nie są naszą własnością – że do nas nie należą. Owszem, są nam podarowane i zadane, ale ostatecznie, prawo do nich ma tylko Bóg – zarówno do początku ich życia, jak i do jego finalnego kształtu. Autentyczna miłość rodzicielska – bezpieczna zarówno dla rodziców jak i dla dzieci – to miłość, która w najwyższym trudzie swych rodzicielskich starań uznaje swe ograniczenia i nie wchodzi w kompetencje Wszechmocnego. Wie bowiem, że Bogu zawsze bardziej niż nam zależy na dobru naszych dzieci. W końcu On kocha je bardziej.