Prezydent USA wywiązuje się ze swoich obietnic. Jak obiecał prowadzić izolacjonistyczną politykę gospodarczą, tak prowadzi.
Donald Trump szedł do wyborów z określonym programem politycznym, którego symbolem stało się hasło „America First”. Najprościej ten program można określić mianem izolacjonizmu. Ograniczona miała być nie tylko imigracja do USA, ale też handel z innymi państwami. Miałoby by to zwiększyć zatrudnienie i zarobki w samych Stanach, zwłaszcza w przemyśle. Takim programem udało się Trumpowi przeciągnąć na swoją stronę głosujące dotychczas na Demokratów stany z tzw. pasa rdzy. Trudno więc oczekiwać, że prezydent zrezygnuje z realizacji swojego programu.
Pierwsze ograniczenia w handlu dotyczyły pralek i paneli słonecznych, na które nałożono odpowiednio 50 proc. i 30 proc. cła. Teraz przyszedł czas na stal i aluminium. W tym wypadku cła mają wynieść odpowiednio 25 proc. i 10 proc. O ile ta pierwsza decyzja wzbudziła duże kontrowersje, to ta druga wywołała wręcz oburzenie partnerów handlowych Ameryki. Komisja Europejska już zapowiada kroki odwetowe. A Chińczycy mówią nawet o wojnie handlowej. Swoje zaniepokojenie wyraziło też szereg innych państw.
Stany Zjednoczone notują w handlu międzynarodowym deficyt o wartości ponad pół biliona dolarów. Trudno więc, żeby sytuacja ta nie budziła niepokoju Amerykanów. Nierównowaga występuje przede wszystkim w handlu z Chinami. Ale również bilans handlowy z Unią Europejską nie wygląda dla Amerykanów korzystnie. Wielu amerykańskich komentatorów oskarża o taki stan rzeczy liberalną politykę handlową ostatnich dziesięcioleci. I zgadzać się z nimi wydaje Donald Trump.
Zwyczajni Amerykanie wydają się nie do końca zadowoleni ze stanu gospodarki swojego kraju. I to mimo raczej niskiego bezrobocia i wysokiego wzrostu gospodarczego. Coraz głośniej w USA mówi się o kurczącej się klasie średniej, niestabilnym rynku pracy, rosnącym poziomie biedy. Dostrzegł to Donald Trump. Wielu jego wyborców za swoją trudną sytuację ekonomiczną wini przenoszenie miejsc pracy do Chin czy Meksyku. Kiedy nowojorski miliarder został prezydentem, postanowił wywiązać się z obietnicy stawiania interesu Amerykanów, także tych niezadowolonych, na pierwszym miejscu.
Donald Trump wydaje się gotowy na eskalację konfliktów handlowych. Jak sam mówi, „wojny handlowe są łatwe do wygrania”. Amerykański prezydent zdaje się nie przejmować potencjalnymi krokami odwetowymi. Na możliwość wprowadzenia przez Unię Europejską ceł na szereg amerykańskich produktów Trump odpowiada groźbami wprowadzenia ceł na europejskie samochody. Fakt, że prezydenta nie przekonują argumenty jego republikańskiego zaplecza o negatywnym wpływie ostatnich ceł na inne branże przemysłu, może wskazywać, że na stali i aluminium się nie skończy.
Ciekawa jest też kwestia wyłączeń z amerykańskich ceł. Biały Dom wyraźnie chciałby grać tą kwestią na arenie międzynarodowej. I tu pojawia się polski wątek. Doniesienia medialne mówią, że nasz kraj mógłby zostać wyłączony z polityki celnej Waszyngtonu. Miałaby to być nagroda za wydatki wojskowe zgodne z minimum 2 proc. PKB. Jednak jeśli ta pogłoska miałaby się okazać prawdą, zapewne chodziłoby o konkretną korzyść polityczną. Polska nie eksportuje dużo stali czy aluminium do USA, za to mogłaby wkładać kij w szprychy potencjalnej polityki odwetowej Unii Europejskiej.
Trudno mieć do Donalda Trumpa pretensje, że realizuje swój program wyborczy. Jako prezydent USA zobowiązany jest brać pod uwagę interesy przede wszystkim swojego kraju. Czy takie korzyści mogą przynieść wojny handlowe? Trudno nie mieć w tej kwestii wątpliwości, a nawet obaw. Faktem jest to, że wchodzimy właśnie w okres większego cofania się fali globalizacji na świecie. Okres ten występuje naprzemiennie z falami ekspansji globalizacji. Musimy więc jako Polska jak najlepiej się do tej sytuacji przygotować.