Kiedy Wacław Gluth-Nowowiejski, po 70 latach wchodził do celi dawnego aresztu przy Koszykowej, znów czuł ucisk w gardle. "To była wyższa szkoła łamania oporu" - wspomina.
- Jedną z ponoć czterdziestu metod śledczych stosowanych w areszcie na Koszykowej była "plaża". Zimą, na stołku przy oknie stawiano gołego więźnia i tak stał, aż całkiem zmarzł i się przewracał. Wtedy bito go, polewano wodą i znów stawiano przed tym oknem. Biciem wymuszano na niewinnych ludziach przyznawanie się do czegoś, czego nie zrobili - mówi Wacław Gluth-Nowowiejski.
92-letni były powstaniec warszawski, w przeddzień Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych, odwiedził dawny areszt Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego przy ul. Koszykowej, gdzie 1 marca zostanie otwarta ekspozycja "Cele bezpieki". Po 70 latach znów zszedł po schodach, krętymi korytarzami, do małych, ciemnych cel.
Do aresztu przy Koszykowej Wacław Gluth-Nowowiejski trafił w październiku 1948 r.
- Zdjęli mnie z ulicy, ale już wcześniej byłem obserwowany - wspomina. - Miałem dobry kontakt z grupą kampinoską. Były w niej duże grupy AK-owców, byli moi przyjaciele. Zjawili się u mnie któregoś dnia w domu i powiedzieli, że jest potrzeba schowania na krótki czas broni, bo kto wie, czy nie będzie trzeciej wojny światowej. Po piętach deptał im urząd bezpieczeństwa. Schowaliśmy schmeissera, pistolety, amunicję, a po trzech miesiącach aresztowano nas pod zarzutem nielegalnego posiadania broni i udziału w grupie dążącej do obalenia ustroju socjalistycznego.
Jak podkreśla były powstaniec, to właśnie w dawnym Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego powstawały plany rozprawienia się z opozycją, czyli "wsadzenia do kryminału wszystkich karłów reakcji". Tam rozpoczynano straszliwe przesłuchania, które potem często były kontynuowane w więzieniu na Mokotowie.
- Na przełomie lat 40. i 50. właśnie na Koszykowej i w X pawilonie więzienia mokotowskiego machina śledcza pracowała bez pośpiechu, ale skutecznie, zgodnie z praktycznie wypróbowanym systemem: psychiczny i fizyczny terror, wyższa szkoła łamania oporu. Winny był każdy, zgodnie z powiedzeniem: "Dajcie mi człowieka, a ja znajdę na niego paragraf" - mówi pan Wacław.
W sześcioosobowej klitce przy Koszykowej przesiedział do Bożego Narodzenia 1948 r. Dziś już nie pamięta dokładnie, która to była cela w podziemnym labiryncie.
- Kursowałem góra-dół, w dzień i w nocy, byłem nieprzytomny ze zmęczenia. Sprowadzano mnie do piwnic i w celi padałem na drewnianą pryczę, a za chwilę znów musiałem wstawać i szedłem na piętro, na przesłuchanie. Ironizując można powiedzieć, że firma pracowała non stop. Tyle, że przesłuchujący się zmieniali, a ja byłem ciągle na nogach, coraz bardziej zmęczony, bez snu, jedzenia, coraz mniej sprawny, przytomny. I ciągle zadawane pytania: komu przekazywałeś materiały szpiegowskie? ile dolarów za to dostałeś? jakie zadania miała organizacja, do której należałeś? do kogo strzelałeś? z kim się kontaktowałeś? kto zlecił? kto...., komu... - wspomina były więzień. I dodaje, że dręczycielstwo słowne było wpisane w metody śledztwa i było powszechne, stosowane nawet z lubością. Dla przesłuchujących go był debilem, bydlakiem, szmatą...
Dobrze pamięta wieczór, gdy zostawiono go samego i kazano po raz kolejny pisać życiorys. Słyszał, jak w pomieszczeniu obok przesłuchiwano sanitariuszkę z powstania.