Gdyby nie Bronisława i Franciszek Bochenkowie, Genia i Mordechaj Śpiewakowie nie doczekaliby się dzieci i wnuków. Przypominamy kolejnych sprawiedliwych...
Mój Boże - zamyśliła się pani Leokadia Dymańska - gdyby ktoś nas wtedy wydał Niemcom, to nie byłoby całej naszej rodziny, która liczy dziś 37 osób. I nie byłoby żydowskiej rodziny Śpiewaków, która liczy ponad 20 osób.
Genia i Mordechaj
Rodzice pani Leokadii, Bronisława i Franciszek Bochenkowie mieszkali w miejscowości Lubiczko, w parafii gręboszowskiej. Ich sąsiadami była żydowska rodzina Śpiewaków. - Biedni byli, mieli tylko mórg pola. Pan Śpiewak trudnił się też krawiectwem. Śpiewakowie mieli na wychowaniu 7 dzieci, a wśród nich byli nastoletni już Gania, którą nazywaliśmy Gienia, i Mordechaj, którego nazywaliśmy Mordek, a potem Mietek. Chłopak pracował u nas w gospodarstwie, bardzo lubił konie - opowiada pani Leokadia.
Wiosną 1941 roku Niemcy utworzyli w niedalekim Korczynie otwarte getto, dokąd nakazali przywieźć wszystkich żydowskich mieszkańców regionu. - I mojemu ojcu sołtys nakazał zawieźć Śpiewaków za Wisłę. Tato ich potem tam odwiedzał, bo getto było otwarte, zawoził jedzenie. Ale raz powiedział Gieni i Mietkowi, by jeśli mogą, uciekali z getta - mówi pani Leokadia.
Udało się, ale nie bez przygód. Mietek przepłynął Wisłę wpław, lecz Gienia się już bała. Poszła piechotą, przez most na Wiśle, gdzie przecież były kontrole. Ale jakoś udało się jej zdobyć po drodze motykę, chustkę na głowę, opałkę na ziemniaki. I tak, jak miejscowa, przeszła przez most. Mietek, jak przepłynął przez rzekę, całą noc przesiedział w zbożu. Potem przyszedł do Bochenków i błagał Franciszka, żeby go ukrył.
- Ojciec się zgodził, choć bardzo to przeżywał, bo wiedział, co grozi za ukrywanie Żydów. A za jakieś cztery, pięć dni dotarła do naszego domu Gienia - opowiada pani Leokadia, która miała wtedy 8 lat. Było to latem 1943 roku.
Gania (w środku) z synem i synową
Archiwum rodzinne
Siedem nakryć
Rodzeństwo ukrywało się w różnych miejscach gospodarstwa. Na strychu domu, w stodole, stajni. Musieli się przemykać tam nocą… - A sołtys wiedział, że u nas są Żydzi. I partyzanci wiedzieli. Pamiętam raz jeden z obiadów. Nas było w domu pięcioro, rodzice, ja i dwóch braci. A talerzy na stole siedem. I przyszedł Niemiec. Mieliśmy dwa pokoje, w tym jeden duży, kuchnię, sień, a z niej wyjście na strych. Niemiec nie mógł dojść, dlaczego na stole siedem nakryć, a nas pięcioro. Coś zaczął podejrzewać. Wziął mnie do pokoju, a tam stały duże szafy. Kazał otwierać. Otwieram pierwszą i mówię, że nikogo tu nie ma. Zaczynam otwierać drugą i widzę Gienię, jak trzyma palec na ustach i każe mi milczeć, że ją widzę. Jakoś tak otwarłam, nie otwarłam tej szafy i krzyknęłam, że w niej też nikogo nie ma. Niemiec już nie chciał sprawdzać i wyszedł z pokoju. Mietek zdążył uciec na strych - przypomina sobie pani Leokadia.
Adolf nas uratował
Bochenkowie byli zamożnymi, jak na owe czasy, gospodarzami. Toteż upatrzyli sobie ich Niemcy, którzy stołowali się nawet w ich domu. - W 1938 roku urodził się mój drugi brat, rodzice dali mu na imię Adolf. Niemcy bardzo go lubili, bo myśleli, że jest Adolfem na cześć Hitlera. Cukierki mu przynosili… - śmieje się pani Leokadia. - A mnie Dolek z żartem w oku opowiadał, że rodzina ocalała i Żydzi tak samo tylko dzięki niemu, bo Adolf miał na imię - dodaje ks. dr Ryszard Banach, historyk Kościoła, pochodzący z Kars, miejscowości nieodległej od Lubiczka.
Pani Leokadia wydobywa z pamięci tamtych czasów jeszcze szklankę mleka, którą pod drabinie niosła Śpiewakom na strych, chleb, który im podawała. Nie bała się, była przecież dzieckiem. - Ale ojciec bardzo to wszystko przeżywał. Raz przyszli partyzanci i powiedzieli, że wiedzą, iż mamy Żydów u siebie. A ojciec im na to: „Jak wiecie, to sobie ich weźcie!”. Nic nie odpowiedzieli. Poszli. A człowiek potem słyszał, jak straszne rzeczy spotykały całe rodziny, które ukrywały Żydów. Wyprowadzano ich pod stodołę, na podwórze, potem seria z automatu, granat wrzucony w budynki gospodarcze, trupy i pożar… - mówi pani Leokadia.
Pani Leokadia odbiera w imieniu rodziców medal "Śprawiedliwy wśród narodów świata"
Archiwum rodzinne
Ocalili świat
Moja rozmówczyni wspomina tamte czasy z wielką ufnością. - To Pan Bóg nad nami czuwał, że nikt nas nie wydał, że chleba starczyło dla wszystkich… - podkreśla pani Leokadia. Gienia i Mietek pozostali u Bochenków do kwietnia 1945 roku, potem odeszli. Cała ich rodzina, z wyjątkiem wujka, zginęła w Bełżcu. Niemcy w 1944 roku zlikwidowali getto w Korczynie. Blisko 4 tys. Żydów załadowano na wagony i powieziono do niemieckiego obozu koncentracyjnego.
Śpiewakom, siostrze i bratu udało się przeżyć Holokaust i wyjechać do Izraela. Założyli oboje rodziny, doczekali się dzieci i wnuków. - Jeszcze jak mama żyła, to Gienia się z nami kontaktowała. Przysyłała listy i pomarańcze - mówi pani Leokadia. - Których nawet ja próbowałem - dodaje ze śmiechem ks. Banach. Franciszek i Bronisława Bochenkowie otrzymali pośmiertnie medal „Sprawiedliwy wśród narodów świata” w 2006 roku. Należą do grona 6 tys. Polaków, którzy ratowali Żydów podczas II wojny światowej. Ich zdjęcia wiszą w Instytucie Yad Vashem w Izraelu, gdzie również rośnie ich drzewko.
O rodzinie pani Leokadii pisaliśmy w "Gościu Tarnowskim" w numerze 3 w 2016 roku, w tekście "Dwie rodziny".