Tomasz Zblewski rok po tragedii w ZG "Rudna" pisze, jak wyglądało to jego oczami. Był tam, na dole, gdy ginęli jego koledzy.
Ktoś wrócił nam pomóc i dobrze, bo nie mam już siły. Gorąco, duszno i wszędzie te skały i kamienie leżące do samego stropu. Nie wiem, ile czasu tak się czołgamy, trochę na czworaka, trochę kuśtykając, trzymam go pod ramię, ale chciałbym, żeby i mnie ktoś podtrzymał. Znowu na chwilkę stajemy, opieram się ręką o kamienie, nie mogę oddychać. I nagle mija nas człowiek, cały czarny od pyłu, który przylepił się do jego spoconego ciała. Widać tylko białka jego oczu. Idzie i mówi coś do siebie cały czas. Przedziera się, nie zwracając na nas uwagi, tak jakbyśmy nie istnieli. Elektryk! Teraz go poznaję! Na szczęście idzie w dobrym kierunku! Ktoś do niego krzyknął, machnął ręką i tyle. Kolejne skrzyżowanie, tędy wjeżdżało się na wcześniejszą kratę, tam też był "kratowy", ludzie też wozili urobek. - Zabierzcie Sancha, idę zobaczyć, co z kratowym - powiedziałem do kolegów. I znowu, przedzieram się. Samemu jest inaczej, lżej, ale strach zaczyna nabierać kształtu, robi się coraz większy i groźniejszy. - Franek! Franek! - krzyczę. Tak wołali na tamtego operatora z oddziału taśmowego. Idzie! Widzę jego lampę! Jest dobrze! Podchodzi. Ma rozbitą głowę, ale ciul tam, żyje, to jest najważniejsze! Wracam z nim na krzyżówkę, na której siedzą i dyszą ludzie. Sancho też ledwo zipie. Niech odpoczywają, zaraz stąd wyjdziemy i po zawodach.
- Tam jest wóz z Emilem, nie wiem, co z nim. Wołałem, ale nie odpowiadał - wysapał Franek. Nogi ugięły się pode mną. Znałem Emila już ładnych kilka lat. Idę po niego! (...) nie mam siły! Duszno! Potrzebuję kogoś do pomocy. Jeżeli coś mu się stało, wiem, że sam nie dam rady go wyciągnąć. Emil to spory górnik.
Idziemy we czterech, przodowy, dwóch młodych operatorów i ja. Jestem pełen podziwu, są zmęczeni, widać, że mają dosyć. Ledwo idą, a mimo to są. Są tutaj ze mną. Staram się nie dać po sobie poznać, że nie mam już siły. Dociera do mnie, że to mógł być każdy z nich, że każdy z nich mógłby potrzebować pomocy i oni o tym wiedzą. Wiedzą, że ich koledzy też by po nich poszli. Niczego tutaj nie poznaję! Co to jest?! Masakra jakaś!
Widzę resztki klimatyzowanej kabiny kratowego, a przez całą jej długość wystaje drewniany stojak! Jak ten Franek to przeżył?! Jakim cudem?! O losie! Co ja bym dał za powiew zimnego powietrza! Nie da się normalnie przejść, przedzieramy się po kamieniach na czworaka. Widzę tył maszyny. To wóz odstawczy urobku. Emil musi być w kabinie. Wykrzykuję jego imię. Cisza.
- Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze, na pewno, będzie dobrze - pocieszam się.
Dotarliśmy pod drzwi kabiny. Nie ma szyb. To musiał być na prawdę ogromny wstrząs. Zaglądam do środka, mając nadzieję, że nikogo tam nie ma. I serce zaczyna mi bić tak szybko, jak nigdy dotąd! Emil leży zwinięty pod kierownicą, widzę ogromny kamień na jego karku. Nie możemy otworzyć drzwi, są zasypane. Rękoma odgrzebujemy ostre kamienie, tak szybko, jak tylko się da. Nikt nie zwraca uwagi, że ranią. Nikt o tym teraz nie myśli.
Poszło, otwieram kabinę, drzwi jeszcze gdzieś zahaczają o skałę, ale kilka szarpnięć załatwia sprawę. Wciskam się do środka, delikatnie szarpię jego plecy, nic. Zero odzewu, sprawdzam, czy oddycha, nie wiem, chyba nie. Sprawdzam tętno. Czuję w końcówkach palców bicie serca, ale to chyba moje walące serce. Chłopaki pomagają i wyciągamy go obok wozu. Teraz wiem, że nie oddycha. Jest w miarę płaskie miejsce! Zaczynamy go reanimować! Zmieniamy się non stop, żeby się nie zarżnąć. Co chwilę któryś z nas krzyczy. Wołamy o pomoc. Wiemy, że ratownicy muszą być gdzieś blisko. Opadamy z sił, ale nikt się nie poddaje. Uda się! Na pewno się uda i wszystko będzie dobrze! Przecież to Emil! Da radę! My też damy, a nie ma tutaj nikogo innego! Co jakiś czas sprawdzam, czy oddycha.
Nie wiem, ile czasu trwa to wszystko. Czuję się, jakbym nic innego w życiu nie robił, tylko uciskał klatkę piersiową Emila! Jakbym robił to wieczność! Parę minut, zmiana, następny, zmiana, następny, zmiana. W torbie śniadaniowej Emila ktoś znajduje wodę. Troszkę wypijamy, resztę wylewam sobie na kark, jest strasznie gorąco!
- Będzie dobrze, Emil, jeszcze będziemy się z tego śmiać - mówię do siebie w myślach. Nie mamy mocy, siły! Uciskamy mimo to! I wtedy zza skał wynurza się lampa!!! Kierownik sekcji wysokościowej z jednostki ratownictwa górniczego, Antek Duszeńko! Ratownicy do nas doszli! Są! Nareszcie! Mają sprzęt! Wszystko będzie dobrze, Emil! - Przejmujemy go! - słyszę. Później, pamiętam tylko kilka obrazów. Komorę górniczą. Auto wiozące nas pod szyb. Zimno w klatce. I ludzi patrzących na nas, jak na żywe trupy. Wielkie oczy ludzi.
Roberta Kilińskiego już nigdy nie zobaczyłem. Leżąc w szpitalu, dowiem się z telewizji, że zginął, jednak nikt nie jest nieśmiertelny. Tak jak i Emil. Jemu też się nie udało. Sześciu innych moich kolegów też zginęło.
Pracowałem z nimi, śmiałem się, znałem! To byli moi koledzy. To była największa dotychczas tragedia. Moja też.