107,6 FM

Nikt nie jest nieśmiertelny

Tomasz Zblewski rok po tragedii w ZG "Rudna" pisze, jak wyglądało to jego oczami. Był tam, na dole, gdy ginęli jego koledzy.

- Jeszcze tylko parę godzin i do domu - pomyślałem z lekką ironią i roześmiałem się w kabinie. To była na prawdę lekka ironia.

Staram się nie zwracać uwagi na dziury, to nie jest autostrada. Mogłem się przełamać i postać te trzy godziny u pani doktor. Teraz miałbym święty spokój. Swoją drogą, ile to trzeba mieć zdrowia, żeby chorować. Wiem już z jakich przodków mam wozić rudę miedzi. Kawałek drogi, ale będę jeździł z kolegą, który ma taką samą maszynę. Damy radę nawozić. W pracy podoba mi się to, że nikt nie stoi mi nad głową, pracuję już parę ładnych lat i wiem, co mam robić. Do sztygara zgłaszamy się dopiero w naprawdę trudnej sytuacji. Kolega, chociaż młodszy stażem, też ciśnie, staramy się jeździć tak, by sobie nie przeszkadzać, by nasze drogi się nie przecinały. Jak najmniej stać, naszym zadaniem jest wozić urobek, a nie tracić czas na niepotrzebne omijanie się lub przepuszczanie. Im mniej postoju, tym lepiej.

I tak szalejemy kilometr pod ziemią. Wiem, gdzie zwolnić, gdzie pocisnąć. Po kilku kursach znam drogę na pamięć. Mimo tego, że umieram (mam przecież GORĄCZKĘ), dobrze idzie. Co jakiś czas, widzę maszynę kolegi, pełno urobku i jazda. Praca jest prosta. Wjeżdżam do przodka, nabieram łyżkę i jadę na "kratę", wysypać ją. Nie patrzę już na zegarek. Gdy to robiłem, czas jakby stawał w miejscu, chcę, żeby ta dniówka skończyła się jak najszybciej. Wiozę kolejny kurs, przed skrzyżowaniem, które jest wjazdem na kratę, wysypuję, stoi maszyna kolegi. - Mam nadzieję, że nic się nie stało, tak fajnie szło - pomyślałem. Lekko skręciłem maszyną, żeby widzieć więcej. Przy kabinie kolegi stał operator "kotwiarki" i o czymś rozmawiali. Chwilka przerwy. Odpocznę momencik. Poprawiałem się właśnie w fotelu i wtedy świat zaczął się kończyć.

Wstrząs.

To coś poza naszą kontrolą, coś, czego się nie spodziewamy i na co nie mamy wpływu. Przeżyłem już z pięć, naprawdę silnych. Kilka "siódemek", "ósemkę" (red. - skala wstrząsu) a nawet w 1992 r. "dziewiątkę".

Nagle czuję, że zaciskam zęby. Smak krwi w ustach, kabina robi się jakaś taka malutka, dobrze, że miałem zapięte pasy! Boli mnie łeb! Mam zatkane uszy! To ciśnienie powietrza! Hełm leży gdzieś z boku, szyby wdmuchnięte do kabiny leżą na moich kolanach, obok hełmu, który został zrzucony. Wszędzie pył, nic nie widzę! Cały? Czy jestem cały?! Ciemno! Lampa, gdzie jest moja lampa! O ja pierniczę! O Matko Boska! Jezus Maria! O losie mój! Mamo! Boże mój! Ręce mi się trzęsą! Prawa dłoń krwawi, coś mi się w nią wbiło! Mam lampę! Świeci! Coś zalewa mi twarz! (...) To krew zalewa mi oko! Jezusie!

Nie myślę, odruchowo wyciągam opatrunek osobisty, przykładam mniej więcej tam, gdzie boli najbardziej, i owijam głowę byle jak, żeby tylko zatrzymać krwawienie! Przestaje lecieć, znaczy się trafiłem. Wycieram się! Widzę! Ręce mam i to na dodatek całe! Boli mnie głowa! (...) niech boli! Jeszcze żyję! Jestem! Ludzie, jeszcze jestem! Żeby się nie powtórzyło!!! Żeby się nie powtórzyło!!! Co robić?! Wyjść?! Siedzieć i czekać na ratowników?! Przecież ja jestem ratownikiem! (...)

Dwadzieścia metrów przede mną stała maszyna! Nie widzę jej, tylko pył. Co robić?!!! I wtedy przypomniałem sobie, co mówił Robert Kiliński. "Sprawiedliwemu nic się nie stanie". Powiedzonko na każdą okazję! Dookoła trzeszczą skały, wszystko trzeszczy! Górotwór się układa. Nie słychać maszyn, tylko trzaski i łupanie. Boże, co robić?!!!

Wychodzę z kabiny! Co ma być, to i tak będzie! Co z kolegami?! Oby nic się nikomu nie stało! Nie rozpoznaję chodnika, charakterystyczne cechy, dzięki którym wiedziałem gdzie skręcić, jak jechać, zniknęły. To nie ten oddział! Wszędzie pył i urobek, po którym ciężko się idzie. Spieprzać, uciekać jak najdalej stąd! Po drodze będę zgarniał kolegów, jeśli jakichś spotkam! Nie ma najmniejszego ruchu powietrza. Wentylatory przestały działać. Wszystko stoi w miejscu, oprócz wszechobecnego pyłu, chociaż ten zaczyna powoli opadać. Całe szczęście widoczność się poprawiła, niewiele, ale lepiej widzieć na cztery metry niż koniec ręki.

Dochodzę do maszyny kolegi, która stała przede mną. Są!! Cali! Siedzą w kabinie! Dwóch dorosłych facetów zmieściło się w takiej małej kabinie! Ulżyło mi! Nic się im nie stało. Nie wiem jak, ale w chwili wstrząsu operator kotwiarki wskoczył do kabiny kolesia! - Spieprzamy stąd! - mówię albo krzyczę, nie pamiętam!

We trójkę dochodzimy do skrzyżowania przy kracie, tam powinien być człowiek! - Sancho!!! - krzyczę. Tak przezywali tego kratowego. Cisza. Jest gorąco i coraz bardziej duszno. - Sancho!!! - Oby nic mu się nie stało! Boże, proszę cię! - myślę. Jest!!! W pyle, coraz jaśniej zaczyna świecić górnicza lampa "taśmowca". Obolały, ale żywy! Dzięki wam, bogowie! Stoimy na krzyżówce, dookoła chrupią skały, po chwili dołącza do nas jeszcze dwóch kolegów. Przodowy pola i jakiś operator. Uciekamy. Chociaż to nie wygląda jak ucieczka, wolny marsz po niesamowitym torze przeszkód, wielkie kamienie zagradzające drogę, w niektórych miejscach nie da się przejść inaczej jak na czworaka, nawet ubranie zaczyna ciążyć, a do komórki górniczej, gdzie, mam nadzieję, będzie już bezpiecznie, ponad kilometr. Wszyscy nas wyprzedzili. Sancho jest słaby i wolny, pomagam mu, jak mogę, choć sam ledwo daję radę. Nie ma powietrza, to przez to tak szybko opada się z sił. Wentylacja to ważna sprawa. "Taśmol" upada, nie ma sił, ja też, ale musimy iść. Musimy stąd iść.

- Sancho, dawaj! Jeszcze kawałek! Dasz radę! Zaraz odpoczniemy! - mówię.

- Już, Tomuś, już - dyszy.

- Chodź, bo we dwóch tutaj zostaniemy! Dawaj! - wydaje mi się, że go w ten sposób trochę pociągnę.

« 1 2 3 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy