Co by najchętniej zrobił, gdyby miał czas wolny? Wsiadł na rower z żoną i pojechał do lasu. O wartości ludzkich relacji, odczytywaniu woli Bożej i tym, jak zostać mimem, opowiada Ireneusz Krosny, jeden z najpopularniejszych artystów sceny kabaretowej.
Maciej Rajfur: Chciał Pan zostać mimem od 7. klasy podstawówki. Udało się Panu spełnić marzenie z dzieciństwa. Gdzie w tym wszystkim był Pan Bóg?
Ireneusz Krosny: Niejednokrotnie zadawałem sobie w życiu pytanie, czy mam być mimem. Czy tego ode mnie chce Pan Bóg? Na początku, jako dziecko, czułem pragnienie i za nim szedłem. Ale nadszedł taki moment w czasie studiów, gdy prowadziłem swój teatr, że pojawiła się w sercu wielka chęć działania dla Boga. Zastanawiałem się, czy nie pójść w stronę działań religijnych. Modliłem się o rozeznanie, o słowo od Boga. W końcu otrzymałem odpowiedź, że jestem na swoim miejscu. Wówczas nabrałem przekonania, że jednak taka jest moja droga przez życie. Mam iść i bawić ludzi. Przyjąłem to jako wolę Bożą.
Gdyby rozeznanie było inne?
To poszedłbym inną drogą. Bóg najlepiej wie, gdzie jest moje szczęście. Bóg jest dla nas dobrym Ojcem, a czy ojciec chce, żeby jego dziecko było nieszczęśliwe? Oczywiście, że nie. Więc pójście za Jego radą staje się najmądrzejszym wyborem. To nie jest tak, że wbrew planowi Pana Boga nagle mam idée fixe i przekonuję Najwyższego, że to ja mam rację. Raczej chodzi o odczytanie woli Bożej. Tego, czego On od nas oczekuje. Przecież Bóg złożył w nas talenty, które mamy pomnażać. Dał nam tyle, ile potrzebujemy.
Czy towarzyszy Panu w tym kontekście jakieś słowo z Pisma Świętego?
Św. Paweł w Liście do Filipian pisze: „Albowiem to Bóg jest w was sprawcą i chcenia, i działania zgodnie z [Jego] wolą” (Flp 2,13). Skoro tak jest, to starajmy się być w Bogu, prosić Go o dobre natchnienia. On nas pokieruje przez nasze zwykłe ochoty, przez marzenie bycia tym lub kimś innym. Bóg może nam dać, ale trzeba Go prosić, trwać przy Nim, oddać się Jego prowadzeniu.
Jest Pan osobą rozpoznawalną. Popularność nęci wielu młodych ludzi. Staje się dla nich celem, marzeniem, czymś niesamowicie atrakcyjnym. Ale Pan o tej popularności ma nieco inne zdanie…
Człowiek występuje w telewizji, na różnych scenach i ludzie go znają, ale w miarę upływu lat popularność traci na znaczeniu. Staje się coraz mnie ważna. Ktoś mnie kiedyś zapytał, co bym najchętniej zrobił, gdyby miał czas wolny. Odparłem, że wsiadłbym z żoną na rower i pojechał do lasu. To jest dla mnie ważniejsze niż wyjazdy do Chin czy dokądkolwiek. Relacje, miłość, to, co łączy człowieka z człowiekiem, jest najważniejsze, bo to właśnie przetrwa. Nawet jeśli ktoś o nas napisze w książkach, one kiedyś przestaną istnieć. Przecież na ziemi nie pozostanie po nas nic materialnego, żadnego śladu. Natomiast miłość do żony, do dzieci będzie także w życiu wiecznym. To jest coś, co ma ogromny sens, czemu warto poświęcić czas, co warto budować. A sława jest mi potrzebna, żebym funkcjonował. W moim przypadku nie da się jej ominąć, bo występuję przed ludźmi, żyję z tego, ale nigdy popularność nie jest celem samym w sobie.
Pracuje Pan w wymarzonym zawodzie. Od dziecka chciał Pan być mimem i dzisiaj występuje Pan na całym świecie. Po prostu robi Pan to, co kocha. Może ma Pan jakąś krótką receptę, jak osiągnąć taki stan...
Jeśli chodzi o zawody artystyczne, choć nie tylko, trzeba mieć jakieś uzdolnienia i to wydaje się oczywiste. Z perspektywy religijnej, jeżeli Bóg ode mnie oczekuje bycia piosenkarzem, to da mi jakiś głos, predyspozycje muzyczne, żebym mógł w ogóle o tym pomyśleć. Zadając sobie pytanie: "Czy ja się w ogóle do tego nadaję?", przechodzimy pierwszy etap racjonalnego, rozumowego rozeznawania. Przecież nie mogę założyć, że będąc ostatnim z wuefu, zostanę najlepszym sprinterem. Ale nawet po rozpoznaniu zdolności wielu ludzi i tak stoi przed dylematem. Znajdują się na rozdrożu decyzji, których nie potrafią podjąć. Wówczas należy zwrócić się do Pana Boga. Posłuchać w sobie Jego głosu, odnaleźć odpowiedź, czego ode mnie chce.
Czy Pana pobożność, poglądy, wiara przeszkadzają czasem w show-biznesie? Spotyka się Pan z dyskryminacją?
W środowisku kabaretowym nie doświadczam żadnego prześladowania czy dyskryminacji. Natomiast czasami musiałem podjąć bardzo destrukcyjne dla kariery decyzje, nie chcąc się pakować w tematy, które nie zgadzały się z moim sumieniem. Odrzucałem propozycje od bardzo ważnych osób, bo np. dany program, który ma powstać, był dla mnie podejrzany z powodów moralnych. Odmowa nie jest mile widziana w branży, więc były momenty, że wiara musiała mnie kosztować. Ale nie odczuwam tego jako coś bardzo krzywdzącego. Po prostu w pewnych momentach należało jasno i wyraźnie się opowiedzieć, czy jestem po tej, czy po tamtej stronie. Wybrać, co jest dla mnie ważniejsze. Tak jest na tym świecie.
W swoim świadectwie mówi Pan o chwilowym odejściu w stronę buddyzmu, z którym przygodę zakończył Pan, lądując na rekolekcjach. Tam zobaczył Pan Boga Jahwe żywego, działającego, obecnego. Co chciałbym Pan powiedzieć ludziom, których bliskie osoby zaczynają szukać czegoś więcej, np. we wschodnich kulturach lub tworzą własnych, współczesnych bożków, którym oddają hołd. Jak ich sprowadzić na nowo do Kościoła, przyciągnąć na spotkanie z Bogiem?
Pierwsza i zasadnicza rzecz. Nie chodzi do końca o to, co im powiedzieć, ile pokazać im świadectwo swojego życia, którym kieruje Pan Bóg. Jeżeli dzieci widzą, że rodzice się modlą, uczęszczają do kościoła, nawet nie tylko co niedzielę, angażują się w życie parafii, czytają Pismo Święte i żyją tym słowem Bożym, wówczas wzrastają w innej atmosferze i same dochodzą do tego, jak ważna jest wiara.
Czy to wszystko? Może poleciłyby Pan jakiegoś autora, który potrafi odpowiedzieć na wiele współczesnych wątpliwości, które dotyczą eksperymentowania z życiem duchowym?
Niestety, wielu ludzi poszukuje głębi duchowej w innych kulturach. Po latach osobiście uważam, że lekturą obowiązkową są wystąpienia, książki, nagrania w internecie belgijskiego zakonnika Josepha Marie Verlindego. To człowiek, który na miał doświadczenia z jogą, nirwaną, medytacją transcendentalną, teozofią, antropozofią, radiestezją, spirytyzmem, magnetyzmem... Spędził kilka lat w klasztorach himalajskich. W końcu przeżył głębokie nawrócenie. Dziś jest zakonnikiem katolickim i wykłada na uczelniach wyższych. On te wszystkie filozofie przeszedł od wewnątrz, wysłuchał bardzo wielu wykładów specjalistów od tych duchowych nurtów. Na końcu wszystko rozgryzł w filozofii chrześcijańskiej. Każdy, kto ma jakieś ciągoty duchowe w tych tajemniczych kierunkach, styka się różnymi, na pierwszy rzut oka fenomenami, powinien sięgnąć do tego autora. Joseph Marie Verlinde to osoba bardzo niedoceniana.