Kiedy tak wisiałem nad ludzkimi szczątkami sprzed wieków, myślałem: czy deska wytrzyma?
Aleksander Dyl, ceniony operator filmowy, opowiada o swojej pracy, przyjaźniach ze znanymi osobowościami, artystami oraz trudnych wyzwaniach, jakie czekały na niego na planie w gorącej Afryce.
Marta Woynarowska: „Kabaret śmierci” w reżyserii Andrzeja Celińskiego z Pańskimi zdjęciami święci kolejne międzynarodowe sukcesy.
Aleksander Dyl: Zaczęło się od Złotego Medalu w kategorii filmu dokumentalnego na New York Festival's World's Best TV & Films 2015, a kilka miesięcy temu doszła jeszcze nagroda na Prix Italia, najstarszym i najbardziej prestiżowym festiwalu programów telewizyjnych. Film ponadto był i jest prezentowany na wielu międzynarodowych festiwalach, otrzymując nominacje do kolejnych nagród. Każdy sukces cieszy, zwłaszcza gdy jest tak znaczący. Zresztą to nie pierwszy film Andrzeja zauważony i doceniony. Za „Dzieci z Leningradzkiego” otrzymał nominację do Oscara. Myślę, że siła filmu tkwi w ukazaniu Holokaustu od drugiej strony, przez nikogo jeszcze nie pokazywanej. Ludzie, którzy znaleźli się w obozie, mieli pełną świadomość, że są tu po to, by umrzeć. Dlatego w obliczu końca wielu z nich chciało żyć możliwie najintensywniej, doświadczyć tego, czego nie zaznali wcześniej.
Temat filmu jest ciężki, opowiada bowiem tragiczne historie więźniów obozów koncentracyjnych, mieszkańców gett, którzy z racji żydowskiego pochodzenia skazani byli przez hitlerowców na śmierć. A jednak starali się w tym ziemskim piekle ratować swoje człowieczeństwo poprzez sztukę: teatr, kabaret. Jak Pan radził sobie z emocjami, bo zapewne były one moce?
Aleksander Dyl: Emocje były najsilniejsze na samym początku, kiedy jeździliśmy na dokumentację. Spotykaliśmy się ze świadkami wydarzeń, odnajdując ich w różnych krajach europejskich. Wstrząsnęła mną opowieść Leopolda Kozłowskiego, krakowianina, „ostatniego klezmera”, która była tak drastyczna, że nie odważyliśmy się wszystkiego, czego doświadczył w obozie, zamieścić w filmie. Filmowaliśmy również pozostałości po obozach w Auschwitz, Buchenwaldzie, Ravensbrück, Theresienstadt. Skala tego, co faszyzm wyczyniał, poraziła mnie. I ta ich przerażająca perfekcja w księgowaniu wszystkiego, w tym ludzkiego życia. Kręcone później sceny fabularyzowane to już była tylko praca techniczna.
W Pańskim dorobku przeważają filmy dokumentalne, ale miał Pan również okazję pracować z wielkimi polskiego teatru, jak chociażby Krystianem Lupą.
Aleksander Dyl: Przy „Kalkwerku” Krystiana Lupy w Starym Teatrze pracowaliśmy kilka dni. To była bardzo miła robota, choćby z racji fantastycznej atmosfery, którą dzisiaj bardzo trudno już spotkać. Obecnie na planach filmowych panoszy się moda korporacyjna, czyli wyciskanie wszystkich i wszystkiego, szybkie tempo, wszechobecny pośpiech. Podczas gdy wtedy niezwykle ważny był spokój, wszystko było wyczekane i przemyślane. A sam reżyser to człowiek klasa sama w sobie.
Filmowiec chętnie dzieli się swoimi przeżyciami z wypraw Piotr Duma Praca operatorska przysporzyła Panu także wiele przyjaźni ze znakomitymi osobowościami.
Aleksander Dyl: Np. z Tonym Halikiem bardzo zaprzyjaźniliśmy się już na początku naszej znajomości. Był już wówczas poważnie chory, dlatego zastąpiłem go podczas kilku wyjazdów, współpracując z jego żoną, cudowną Elżbietą Dzikowską. Zdarzało się, że gdy czuł się nieco lepiej, zasiadał przed kamerą i snuł opowieść o swym życiu, pracy. W ten sposób powstał film „Tony Halik opisuje świat”, świat, który kochał jak mało kto. Z Elżbietą Dzikowską współpracowałem przy kilkuodcinkowym dokumencie „Świat Majów”. Jeździliśmy wówczas po Meksyku, Gwatemali, Hondurasie. Ponadto nakręciliśmy dwa dokumenty biograficzne o polskich artystach – Janie Dobkowskim i Jerzym Panku. Zawsze była fantastycznie przygotowana. To ogromnie ciepła, życzliwa kobieta. Pracując, całkowicie jej ufałem, doskonale bowiem znała teren, jego realia, jak również temat podejmowany w filmie. Miała przecież wspólnie z mężem wiele zrealizowanych już dokumentów. Nie miałem również żadnych obaw przed wyjazdem do Ameryki Południowej, chociaż z każdej strony słyszałem różne ostrzeżenia. „Chłopie, jak cię zobaczą ze sprzętem w ciemnych uliczkach, to już po tobie. Przecież Meksyk to ogromne, kilkunastomilionowe miasto” – mówili znajomi. Tymczasem chodziliśmy z kolegą wieczorami, po zakończonych zdjęciach, i nie przydarzyła się nam żadna przykra historia.
Brał Pan również udział w wyprawie do Sudanu, by udokumentować odkrycia polskich archeologów poszukujących zabytków dawnego królestwa Nubii.
Aleksander Dyl: Zespół Filmowy „Kalejdoskop” planował realizację filmów o pracy polskich archeologów w Sudanie i zaproponowano mi udział w nim. Może dlatego, że wszyscy wiedzieli, iż nie stwarzam problemów, gdy trzeba zwyczajnie popracować również fizycznie, czyli np. samemu targać kilkadziesiąt kilogramów sprzętu. Tak było w Ameryce Południowej i Afryce, gdzie czekały na mnie jeszcze inne trudne wyzwania. Zwykły mieszczuch raczej by sobie nie poradził, tam był potrzebny chłop z krwi i kości (śmiech). Na mnie spoczywały koszty całej wyprawy, gdybym bowiem zepsuł zdjęcia, położyłbym cały film. Wówczas wyszłoby na to, że zrobiliśmy sobie drogą wycieczkę do Afryki. A wyzwania czekające na mnie w Sudanie były niemałe. Sporo zdjęć musiałem robić pod ziemią, a tu znikąd prądu. Trzeba było coś wykombinować. Wykorzystałem stary jak świat trik z lustrami, odpowiednio ustawione odbijały światło słoneczne i w ten oto prosty sposób miałem doskonałe oświetlenie. W pracy operatorskiej trzeba czasami pogłówkować. A tego nauczył mnie śp. Staś Niedbalski, guru polskiej szkoły operatorskiej, który twierdził, że zaświecić można wszędzie i wszystkim. Reżyser filmów Jerzy Lubach dowiedział się o krypcie z kilkoma szkieletami. Pewnego dnia stwierdził, że dobrze byłoby ją sfilmować. Wepchnęli mnie do niej na specjalnej desce z przeciwwagą. Dziwne miałem wówczas uczucie, kiedy tak wisiałem na niej ponad ludzkimi szczątkami sprzed kilkunastu wieków. Myślałem tylko, czy deska wytrzyma, czy się złamie. A jak złamie, to co dalej?