- Byle co zjadł, byle co ubrał, byle gdzie spał. Taki był nasz Hiobek. On nie myślał o robieniu kariery zakonnej, nie szukał wygodnej posady, nie bał się wyzwań, które stawiał przed nim Kościół i zakon.
Tak o śp. ojcu Hiobie Rafale Środowskim OFM mówił jego przyjaciel o. Medard Hajdus OFM, wikariusz pracujący w Katowicach-Panewnikach. Ojciec Hiob pochodził z Tychów. Przeżył 38 lat, z czego 16 spędził w zakonie, a 12 w kapłaństwie. Zmarł nagle 12 lipca.
Z ojcem Hiobem franciszkanin poznał się w seminarium. Później spotykali się, pracując na tych samych placówkach. Przyjaciel towarzyszył mu też w dniu jego niespodziewanej śmierci.
Ostatnia bramka
- W tym tygodniu mieliśmy być w Bieszczadach. W sobotę zabrał mnie ze sobą, gdy wracał z dziećmi autokarem ze Zwardonia. Powiedziałem mu, że zostanę - "I tak w niedzielę tu będziesz" - że za bardzo mi się nie chce taki kawał jechać (do Chocza, diecezja kaliska - przyp. jj). Ale gdzieś w środku było przekonanie: jedź, żeby go przypilnować, bo znając Hioba, wyjedzie na ostatnią chwilę. Wieczorem zrobiliśmy sobie grilla, zobaczyliśmy wspólnie film. Rano po śniadaniu prosiłem: "Wyjedźmy po obiedzie". A on uspokajał, że chce być na odpust Matki Bożej Szkaplerznej z parafianami. Zagrał mecz, strzelił bramkę. Po pierwszej połowie zdecydował się odpocząć. I tak już z woli Bożej zostało - mówił w homilii pogrzebowej.
- Zawsze mocno uczulony był na tzw. prywatę zakonną. Uważał, że telewizor jest jednym z największych wrogów zakonnej wspólnoty. Szczególnie ten w pokojach - mówił, o śp. franciszkaninie, wspominając placówki, gdzie posługiwał: św. Franciszka w Chorzowie, Ludwika Króla i Wniebowzięcia NMP w Panewnikach i św. Andrzeja Apostoła w Choczu w Wielkopolsce, na północ od Kalisza. Tam dwa lata temu został gwardianem i proboszczem.