Jest matką najmłodszej ofiary Auschwitz i Marszu Śmierci. - Każdego wieczoru płaczę i modlę się – mówi Leokadia Rowińska, która opuściła obóz 10 dni przed wyzwoleniem. W Marszu Śmierci urodziła syna, który zmarł po zaledwie 9 dniach.
W Porębie, pierwszej wsi za Pszczyną zarządzono, po blisko 30 kilometrach, nocny postój. Kazano rozejść się po okolicznych gospodarstwach. Ale gdy Lodzia dotarła do zabudowań, wszędzie było już pełno ludzi. Nikt nie chciał przyjąć kolejnej osoby. Częściowo udało się to dopiero w niemieckim folwarku. Na samym brzegu stał domek dla pracowników. Była już tam Niemka z córką i dwie dziewczyny, Marta i Monika z dziećmi. W maleńkim pomieszczeniu ledwo mieściło się jedno łóżko, stolik i dwa krzesła. Jedna z kobiet powiedziała, że ustąpi jej miejsca, ale inne zaprotestowały. Pokazały budynek gospodarczy, na piętrze. Trzeba było wdrapać się po drabinie, ale i tam wszystkie miejsca już były zajęte. Kobiety zakopały się w słomie, usiłując zmrużyć oczy.
- Ledwo się położyłam na jakimś skrawku, poczułam bóle. Dwie blokowe pomogły mi zejść po drabinie i ustąpiły miejsca na krześle. Za chwilę rozległy się wrzaski „raus”. Esesmani z psami wygonili wszystkich. Ale mi już było wszystko jedno. Powiedziałam, że nie pójdę, że wolę by mnie tam zabili – wspomina Leokadia Rowińska.
Uratowała ją jakaś kobieta spod Poznania, która po niemiecku wytłumaczyła, że nie można jej pędzić z innymi, bo rodzi.
- Siedziałam na krześle całą noc. Krzyczałam z bólu. Mieszkający w pobliżu Niemcy, powiedzieli, że mnie zabiją, jeśli „nie stulę gęby”. Brudnym kocem nakryłam więc usta.
Ktoś pobiegł do sąsiedniej wsi po akuszerkę. Ale nie zdążył wrócić, bo dziecko było już na świecie. Bez poduszki, bez pieluszki. Za to ze skórą, jakby obłożoną otrębami. Położna odcięła pępowinę.
Irek ani razu nie zapłakał. Jakby wiedział, że nie można Niemców drażnić. Przyszedł po cichu i nawet nie zakwilił, chociaż Lodzia nie miała pokarmu. Próbowała ratować go kubkiem krowiego mleka, ktoś przyniósł podarty smoczek i becik po innym zmarłym dziecku. Ale Irkowi cały czas się ulewało.
Katolicki ksiądz, Niemiec, odmówił chrztu. Ochrzciła więc jedna z kobiet, ta sama, która chciała jej ustąpić miejsca na krześle. Irek drugie imię dostał po dziadku, Antonim. Ireneusz Antoni żył 9 dni. Mama tuliła go do serca, ale nie mogła zrobić więcej. Pochowała maleńkie ciałko pod kapliczką św. Józefa, między dwiema lipami. W skrzynce po makaronie, którą otrzymała od sklepowej.
Do Warszawy wróciła przez Częstochowę. Chciała uklęknąć przed obrazem Matki Bożej. Podziękować za życie. I za Irka, który nie płakał.
Do Warszawy dotarła 2 lutego 1945 r. Odnaleźli się z mężem, Henrykiem. Do Poręby pojechała już z nim, na siłę. Później, podczas 65. rocznicy wyzwolenia KL Auschwitz odnalazła nie tylko kapliczkę w Pszczynie, ale również 92-letnią kobietę, która była świadkiem tragicznych wydarzeń ze stycznia 1945 r.
Na cmentarzu w Pszczynie jest pomnik Ofiar Marszu Śmierci. I mogiła kryjąca prawdopodobnie także prochy Irka. W 66. rocznicę jego urodzin Leokadia Rowińska odsłoniła tablicę ufundowaną przez Radę Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa: „Pamięci Ireneusza Rowińskiego, najmłodszej ofiary Marszu Śmierci, urodzonego we wsi Poręba przez więźniarkę Leokadię Rowińską 21 stycznia 1945 roku. Żył dziewięć dni".
Dziś Leokadia Rowińska mieszka na Targówku. W ubiegłym roku skończyła 90 lat.
- Nie ma dnia, bym nie wracała pamięcią do tych wydarzeń. Nie mogę spać i często przeżywam je od początku. Życie miałam trudne – mówi przez łzy.
Reportaż o Leokadii Rowińskiej ukazał się w numerze 21. "Gościa Warszawskiego" w 2014 r.