Co tak naprawdę wiemy o naszych rodzicach? Co wiemy o ich życiu, relacjach i tym, co głęboko skryte w ich sercach?
Poznajemy ich na gorąco, w zabieganiu, w dorastaniu, w przekonaniu o pozjadaniu wszystkich rozumów i ferujemy wyroki. Tacy pierwsi rodzice, Adam i Ewa. Co oni osiągnęli? Nic. Choć wspominamy ich dzisiaj w Kościele, nie znajdziemy ich w Rzymskim Martyrologium. Nie uczynili bowiem nic spektakularnego, poza życiowym błędem. Czy to nie jest zatem idealna para patronów dla wszystkich matek i ojców widzianych oczyma swoich dzieci? Dopiero z czasem, gdy owym dzieciom stuknie 40-tka, przypominają sobie, że ich właśni rodzice, zupełnie jak Adam i Ewa, zanim zaczęli ciężko pracować, narzekać i rodzić w bólach, żyli w raju. Że ich ciała się nie starzały, nie doświadczali cierpienia, byli jednością w odmienności. Że byli młodzi, piękni i beztroscy. I że zmieniło ich życie. Adam i Ewa, tak jak nasi biologiczni rodzice, zaczęli podejmować swoje własne decyzje. Czasem dobre, czasem złe. Zjedli owoc z drzewa poznania dobrego i złego, i ponieśli tego konsekwencje - i oni sami, i ich latorośle. Gdy dorosłe dzieci dochodzą w historii swoich najbliższych do takiego wniosku, zwykle budzi się w nich - zamiast wyroku potępienia - empatia. A kiedy budzi się nadzieja? Gdy odnajdą na życiowych wirażach swoich najbliższych to, co uczyniło Adama i Ewę świętymi. Otóż oni nigdy, nawet zrywając zakazany owoc, nie wyrzekli się Boga. I dzięki temu Bóg mógł przynieść im zbawienie… w Dziecku. Bożym Synu, ich dalekim potomku.