Boimy się ciemności. I to zrozumiałe. Kto w końcu sam od siebie chce się pozbawiać kontroli nad otaczającym go światem. Kto chce zdać się na łaskę innych. Nikt.
Dzisiejszy patron też tego nie chciał, choć konsekwentnie od urodzenia był doświadczany utratą kontroli nad swoim życiem. Choć był synem hiszpańskiego szlachcica z XVI wieku, to trafił do przytułku. Choć udało mu się w końcu dostać do karmelitów, to na jego drodze stanęła kobieta. Na szczęście także karmelitanka, św. Teresa z Avila, ale i tak z tego spotkania wyniknęły same kłopoty dla św. Jana od Krzyża. Kłopoty, bo utwierdziła go ona w pilnej potrzebie odnowy zakonnego życia w Karmelu, którą to odnowę sama już w żeńskiej gałęzi tej wspólnoty zainicjowała. Drogą prowadzącą do tego celu miała być pierwotna obserwancja czyli powrót do surowej reguły. Niestety, współbracia zdecydowanie sprzeciwili się pomysłom ojca Jana od Krzyża i dosłownie zamknęli go w celi. Długie 9 miesięcy spędzone w ciemnościach lochu okazały się jednak dla niego zbawienne. Nie chodzi o to, że po ucieczce z więzienia został doceniony – co to, to nie! Umarł w odosobnieniu 14 grudnia 1591 roku, a jego dzieła spalono. Jednak ów czas ciemnej nocy wiary wyzwolił jego duszę ku pragnieniu Boga. Pragnieniu tak wielkiemu, że Kościół po latach nadał Janowi od Krzyża tytuł doktora mistycznego i wyniósł go do chwały ołtarzy. Jak to możliwe – spytacie państwo – skoro jego rękopisy zostały spalone? Otóż okazuje się, że świadectwa prawdziwej miłości do Boga zniszczyć się tak po prostu nie da.