Publikujemy homilię abp. Adriana Galbasa wygłoszoną podczas pielgrzymki nauczycieli i wychowawców do Piekar Śląskich.
Wychowywać, czyli wydobywać
(homilia wygłoszona podczas pielgrzymki nauczycieli i wychowawców, Piekary Śl.,05.10.24)
Siostry i Bracia,
już jakiś czas temu wpadł mi w ręce list pewnego nauczyciela i wychowawcy. List mnie zatrzymał, więc się nim z wami dzielę.
„To jest zawód wielkiej konsekwencji, gdzie nie można za bardzo co dnia myśleć o sobie. Nawet dobrze jest o sobie czasem zapomnieć. I dlatego to jest zawód wyniszczający. Może nie każdy ma wnętrze a w nim siły pozwalające mu ten zawód uprawiać ? To jest bardzo trudne. Bardzo trudno jest robić to przez całe życie tak samo mocno. Czuć ważność każdej rozmowy. Można łatwo, zanim się człowiek zorientuje zacząć wszystko spłycać. I ani się zorientujesz i już stałeś się byle jakim nauczycielem. Więc to jest też zawód wielkiej samokontroli, ciągłego przyglądania się sobie.
Zresztą co ja tu wypisuję – to nie jest zawód. Nauczycielem się jest. Nim nie można bywać. Jakiekolwiek rozmowy o ilości godzin pracy nie mają tu sensu. To jest stan, nie zawód. I albo się w tym stanie jest albo nie. Może stąd rzesze zapatrzonych w tarcze swoich zegarków nauczycieli, który nigdy nimi nie byli choć przepracowali w tym zawodzie całe życie ?
Musi człowieka ciągnąć do młodych. Musisz wierzyć, że od tych młodych ludzi możesz się dowiedzieć mnóstwa prawd. Mimo iż oni sami wydają się sobie zagmatwani i niedojrzali, i w siebie nie wierzą i życie ich często boli. Ale ciebie to musi fascynować. I dzięki tej fascynacji ani się zorientujesz a będziesz myślał nieco tak jak oni.
Nie można bać się myśleć „mogę się więcej nauczyć od was, moich uczniów niż oni ode mnie. Nawet jeśli oni słuchają takich deklaracji ze zdziwieniem. Ale to jest możliwe. A dlaczego? Bo we mnie jest świat, który przemija, a w nich świat, który się tworzy. No i trzeba o Nich myśleć zawsze z wielkiej litery.
Nie możesz dawać im gotowych odpowiedzi. Musisz umieć pytać. Tak by nie odpowiadać. To oni sami mają dochodzić do prawdy. Nie możesz im niczego narzucać. Przecież oni wcale nie muszą chcieć takiego życia jak twoje. Ale pytać musisz. Siać w nich niepokój. Tak by przez resztę życia też sobie te pytania zadawali. Nie pójdą wtedy przez ten świat bezmyślnie. Musisz więc sprawić by pokochali myślenie. Nie możesz kochać świętego spokoju. Bo wszak rozmaity bywa spokój. Swoisty spokój jest w pięknym lesie. Ale w więzieniu też jest spokój, na cmentarzu jest spokój. W pokojach nauczycielskich też bywa.
Musisz w jeszcze coś wierzyć. Że nie przegrasz. Choć prawda dnia codziennego szybko wyda Ci się okrutna. I musisz wierzyć w swoich uczniów nawet jeśli dotrze do Ciebie, że większość ludzi w społeczeństwie stanowią ludzie mali wewnętrznie, zawistni i zazdrośni, zamknięci na zmiany, tchórzliwi konformiści gotowi bronić swojego status quo za wszelką cenę.
O rety. Przecież nauczyciel musi umieć robić jeszcze setki innych rzeczy: jeździć na rowerze „bez trzymanki”, chodzić po ulicy i śpiewać, gapić się na księżyc, pisać czasem wiersze, pogadać z kimś płaczącym na ulicy, samemu płakać czasem z radości, zakochać się na nowo we własnej żonie, ... aha i jeszcze obsługiwać laptop, rzutnik do foliogramów, wiedzieć co to są mitochondria, ... Dużo trzeba umieć. Naprawdę dużo. I ciągle chcieć umieć więcej.
Jestem biologiem. Ale nie można myśleć: jestem ich nauczycielem biologii. Niektórzy z nich gdyby nie ja pewnie by ją umieli. Sami mi to mówią. Trudno to zrozumieć ? Wszak to brzmi jak porażka pedagogiczna ktoś by rzekł. Nie dla mnie. Nie za bardzo poszło z tą biologią bo były ważniejsze sprawy. Ważniejsze ? No tak. Bo należało przecież nauczyć ich nie bać się strachu, nauczyć by nie wstydzili się własnych pomysłów, sprawić by ich kroki były miarą, a nie wartością, nauczyć szacunku do drugiego człowieka i przyjaźni, uczynić tak by zamiast połykać własne łzy to ich słuchali. Nie wolno nauczać tylko biologii. Biologii należy próbować nauczać w wolnym czasie, który urzędowo zwie się godziną lekcyjna.
Misja. Słowo wyświechtane do granic przez nadęte próby nadawania wzniosłości banalnym szkolnym dokumentom. Rzecz powszechna w polskiej szkole. Ale o dziwo nauczycielem naprawdę nie można być bez poczucia misji. Nawet kosztem naiwnych uśmiechów na mijanych co dnia twarzach. Trzeba wierzyć w lepszy świat. Musisz wierzyć, że sprawiasz lepszy świat. Że na swój sposób ratujesz wrażliwych poetów, oryginalnych muzyków, stuprocentowe kobiety, nieśmiałych marzycieli... I tę wiarę musi być widać. Co dnia. Na pierwszej i na ostatniej lekcji, w namiocie zimową porą i na pustyni, na koncercie (…) i na nocnej ławce w parku, na 40-tym kilometrze maratonu i gdy stoisz po kolana w błocie. Wszędzie tam gdzie jesteś ze swoimi uczniami. Nie wolno ci o tej wierze ciągle opowiadać. To musi być widać. Nie wiem gdzie. Nie wiem gdzie widać taką wiarę. W oczach ? No bo niby gdzie ? I może wreszcie najtrudniejsze. Tak to wszystko musisz czynić byś po latach mógł usłyszeć od ucznia; „Wiesz co (…), to dzięki Tobie.” I powinieneś się wtedy zdziwić szczerze i zapytać. „Ej, zaraz. Dzięki mnie ? Przecież ja nic zrobiłem.”
I jak to już wszystko sobie napiszesz, mimo bijącego z tych zdań patosu to nadal masz w to wszystko wierzyć i nie wolno Ci się bać powiesić sobie tego na ścianie a nawet na własnym samochodzie.
I co w zamian ? Co w zamian za takie życie obrane, ktoś spyta ? Co w zamian ? Po pierwsze - będziesz miał dwa domy. Po drugie: setki przyjaciół. Pomogą ci jak gorsze czasy przyjdą. Po trzecie: nigdy się nie zapytasz sam siebie o sens życia. Ktoś kto go realizuje co dnia nie zadaje sobie takich pytań”.
Autor to szczęśliwy nauczyciel i szczęśliwy wychowawca. A jego uczniowie z pewnością przed miesiącem bardzo się cieszyli, że skończyły się wakacje i mogli spotkać się ze swoim Panem od biologii, a bardziej jeszcze z panem od życia.
Wierzę, że podobne listy moglibyście napisać i wy. Przychodzimy dzisiaj tu do Maryi Piekarskiej, aby i od Niej Nauczycielki i Wychowawczyni podpatrzeć co nieco i co nieco się nauczyć. Zwłaszcza chodzi o aspekt wychowawczy, bo on dzisiaj wydaje się być na pierwszym miejscu. Samo nauczanie bardzo zmieniło swą rolę. Nie polega ono już przecież na przekazywaniu informacji. Tę mogą uczniowie ściągną w dowolnej chwili z tego, czy innego miejsca w sieci, z takiego, czy innego urządzenia. Z pomocą przyjdzie też sztuczna inteligencja. Dużo bardziej nauczanie polega na otrzymaniu wiedzy, co zrobić z informacją, polega na pomocy uczniowi w łączeniu otrzymanych przez niego informacji w spójną i przydatną sieć, selekcjonowaniu informacji, odrzucaniu zbędnych, nie wartościowych i śmieciowych, a zachowywaniu i powiększaniu cennych.
Jeszcze ważniejszym waszym zadaniem jest kształtowanie i rozwijanie w młodym człowieku cnoty mądrości, czyli umiejętności dalekowzrocznego wykorzystywania posiadanej wiedzy w dobrym celu. Tak, by należeli oni do grona tych, którzy zanim coś w życiu zrobią, upewnia się jaki jest tego cel? Będą wiedzieli nie tylko jak coś zrobić, czy powiedzieć, ale także po co? Nie tylko będą potrafili wsiąść do pojazdu i nim kierowa
, ale będą wiedzieli dokąd chcą dotrzeć i dlaczego wybrali właśnie taką drogę i taki pojazd?
Mądrość zakłada kierowanie się w życiu poczwórnym „P”. Musi być „pozycja”, czyli odpowiedź na pytanie: skąd wychodzę, jaka jest moja obecna sytuacja? Potem „pomysł”, czyli odpowiedź na pytanie co chcę zrobić i dlaczego? Potem „plan”, czyli jak chcę zrobić to, co chcę zrobić, i z jakich skorzystam tu wzorców? I w końcu „perspektywa”, czyli dokąd chcę dojść i kiedy?
Czy jako nauczyciel i wychowawca umiem do tego doprowadzić młodych ludzi, czy choć się staram? Nie można nawet usiłować tego zrobić bez autorytetu. Co więcej: bez autorytetu osobistego, czy też osobowego. Urzędowy autorytet zniknął. Nie mają go już duchowni, dziennikarze, czy politycy. Jeśli to strażacy. Ale zasadniczo go nie ma. Pozostał autorytet osobowy, który ma ten konkretny lekarz, ten konkretny ksiądz i ten konkretny nauczyciel. Autorytet, który jest nieustannie sprawdzany przez waszych uczniów i wychowanków i który wyraża się przede wszystkich w życiu zgodnym z wyznawanymi wartościami. Innymi słowy: mam autorytet, jeśli konsekwentnie robię to, co mówię, także wtedy, gdy to jest trudne i niepopularne. Gdy wymagam wpierw i przede wszystkim od siebie.
Papież Benedykt XVI pisze tak: „W wychowaniu nie można obejść się bez autorytetu, który jest owocem doświadczenia i kompetencji, lecz przede wszystkim zdobywa się go dzięki konsekwentnemu życiu i osobistemu zaangażowaniu, wyrażającemu prawdziwą miłość. Wychowawca jest więc świadkiem prawdy i dobra: oczywiście on również jest słaby i może popełnić błąd, lecz będzie wciąż na nowo starał się naprawić i nadal konsekwentnie pełnić swoją misję”.
Tylko ktoś z autorytetem jest w stanie być wychowawcą, czyli kimś, kto „wyprowadza”. Słowo „edukacja” jest przecież od „educare”, które oznacza właśnie „wyprowadzanie na zewnątrz”. Wychowywanie wcale nie polega na dodawaniu czegoś do czegoś, czy raczej czegoś do kogoś. Jest odwrotnie.
Jest trochę jak rzeźbiarstwo. W nim też chodzi o usuwanie. Podczas, gdy malarstwo polega na dodawaniu: farby do płótna, a muzyka na dodawaniu nuty do nuty, to w rzeźbie jest odwrotnie. Usuwa się nadmiar, zbędność, by wydobyć piękne wnętrze bryły, ukazać ukryte w niej piękno. Nierzadko ukryte w niej arcydzieło.
Opowiadają, że Michał Anioł jeździł specjalnie do Carrary, by tylko stamtąd brać marmur na swoje rzeźby. On już widział w brudnym zarośniętym, zamszonym kamieniu swoje arcydzieła, widział: Mojżesza, Dawida, czy Pietę.
O to właśnie chodzi w wychowaniu. Wyciągnąć na wierzch ukryte piękno tkwiące w młodym człowieku, ukazać owo niepowtarzalne arcydzieło, którym jest każdy z nich. Może to zrobić jednak tylko ktoś z autorytetem, ten, kto umie wprawnie trzymać dłuto, żeby nie uszkodzić, nie popsuć i nie zniszczyć. Artysta, a nie producent. Mistrz, a nie partacz.
Wychowawca z autorytetem to ten, który wychowankowi zawsze daje wsparcie, w każdej sytuacji, a to zakłada, że zna ucznia i wie, co i dlaczego się z nim dzieje.
Usłyszeliśmy przed chwilą znany fragment z ewangelii Łukaszowej (por. Łk 2,41-52), który dużo mówi o Maryi, jako wychowawczyni. Gdy tylko orientuje się, że Jezusa, za którego przecież jest odpowiedzialna, nie ma obok, natychmiast zaczyna go szukać, podobnie Józef. Najpierw wśród znajomych, a gdy to jest bezskuteczne, idą do Jerozolimy. W końcu szukają go w mieście, docierając aż do świątyni. Tam go znaleźli.
Czy mamy w sobie ten niepokój Maryi, wręcz „ból serca”, o którym sama mówi, zawsze wtedy, gdy nie wiemy, co się dzieje z naszymi uczniami? Czy wiemy gdzie oni są? Kto ich naucza, kto ich prowadzi? Kto na nich wpływa? Czy próbuję do nich jakoś dotrzeć? Odnaleźć ich?
Ilu młodych ludzi jest zostawionych w samopas. Gdzieś są, coś robią, kiedyś wrócą. Oni sami sobie odpowiadają na własne pytania, albo odpowiadają na nie sobie nawzajem. Chętnie by usłyszeli odpowiedzi innych, ale nikt ich nie pyta. Nierzadko są zostawieni przed dom rodzinny, przez Kościół i przez szkołę. A jedni na drugich zrzucają odpowiedzialność.
To boleśnie widać w wychowaniu i edukacji religijnej. Dom zrzucił tę odpowiedzialność na Kościół, Kościół lata temu przerzucił ją w wielkim stopniu na szkołę, a szkoła jest do tego niezdolna. I mamy, co mamy.
Wracając do ewangelicznej sceny: młodych ludzi odnajdziemy w miejscu, w którym oni są, nie w tym, w którym my byśmy chcieli, by byli. Gdzie więc jest naprawdę mój uczeń? W szkole spędza parę godzin dziennie, widzę go codziennie, ale gdzie on jest? Jaki jest jego świat, jakie są jego wartości, co go zajmuje, co go interesuje, a co nie? Czy ja to wiem? Czy chcę to wiedzieć? Czy mam odwagę zapytać?
Maryja, odnalazłszy Chrystusa w miejscu, w którym on był, dociekliwie pyta co się z nim dzieje, dlaczego tu jest? Słucha uważnie. Naprawdę jest Tą, która „nakłania ucha”, jak śpiewaliśmy dzisiaj w Psalmie (por. Ps 45,11).
I nawet, gdy ta odpowiedź jest ponad nią, nawet, gdy ją jakoś przerasta, gdy jej nie rozumie, to ją przyjmuje i zachowuje w sercu. Nie koryguje jej i nie karze dwunastolatka. Sama sobie daje czas, by dojrzeć do zrozumienia odpowiedzi.
Potem Jezus idzie z Maryją. Zaufał jej, był jej posłuszny, dał się jej prowadzić. Jednocześnie Maryja nie wycofuje się ze swej roli bycia odpowiedzialną za Chrystusa. Nie rezygnuje ze stawiania mu wymagań. On, jak słyszeliśmy „był im posłuszny” (Łk 2,51). Dzięki takiej postawie Maryi, Jezus mógł czynić postępy nie tylko w latach, ale przede wszystkim w mądrości (por. Łk 2,52).
Papież Benedykt pisze tak: „Do prawdy naszego życia należy również cierpienie. Dlatego też gdy staramy się uchronić najmłodszych od wszelkich trudności i bolesnych doświadczeń, powstaje niebezpieczeństwo, że pomimo naszych dobrych intencji wyrosną na osoby słabe i małoduszne: zdolność do miłości jest bowiem związana ze zdolnością do cierpienia, i cierpienia z innymi (…). Bez zasad postępowania i życia, obowiązujących na co dzień, także w rzeczach błahych, charakter się nie kształtuje i nie jest się przygotowanym do stawienia czoła próbom, których nie zabraknie w przyszłości(…). Dobrze wychować znaczy nauczyć właściwego korzystania z wolności. W miarę, jak dziecko rośnie, staje się nastolatkiem, później młodym człowiekiem powinniśmy godzić się na ryzyko wolności i być zawsze gotowi pomagać w korygowaniu błędnych idei i wyborów. To natomiast, czego nie powinniśmy robić nigdy, to nie reagować na błędy, udawać, że ich nie widzimy, czy gorzej, uczestniczyć w nich, jak gdyby były nowymi horyzontami postępu ludzkości”.
Drodzy nauczyciele i wychowawcy,
dziękuję wam za waszą rzetelną pracę i za to, że dzisiaj tu jesteście, aby się wzmocnić u Matki. Bądźcie pewni, że Pan – jak powiedział nam to przed chwilą św. Paweł (por. Rz 8,28-30) współdziała z wami dla waszego dobra i dla dobra tych, których postawił wam obok. Korzystajcie z tej pomocy, bądźcie spokojni i pełni nadziei. Amen.
+ Adrian J. Galbas SAC