Swoje krzyże niosła przez życie z uśmiechem. Była w tym radość z tego, że nie trudzi się nadaremno. Joanna pokornie przyjmowała coraz to nowe cierpienie. Odeszła po cichu - tak jak żyła: nie chcąc nikomu robić kłopotu.
Poznaliśmy się tuż po tym, gdy wyszła za mąż za Tomka. Dla niego zostawiła ukochane Tarnowskie Góry, w których urodziła się 2 września 1968 r. i przeprowadziła się do Warszawy. Joanna Jureczko-Wilk była moją pierwszą szefową i nauczycielką dziennikarskiego fachu. Najbardziej jestem jej wdzięczny za to, że umiała krytykować z miłością.
Pierwszy krzyż spadł na nią kilka lat później. Dwadzieścia lat temu jej kochany mąż zginął w tragicznym wypadku. Osierocił dwoje malutkich dzieci. Wszyscy z podziwem patrzyliśmy, jak młoda wdowa radzi sobie w pojedynkę z wymagającą zaangażowania pracą zawodową i wychowywaniem Krzysia i Hani. Do dziś nie wiem, jakim cudem to robiła. Choć przyznam: nie słyszałem - a siedziałem naprzeciw jej biurka - by kiedykolwiek skarżyła się na zły los. Także wtedy, gdy kilka lat temu odchodziła jej Mama.
Czasem tylko żartowała: byle do wiosny. Cieszyła się drobiazgami: kwiatkami na balkonie, promykiem słońca zaglądającym do redakcji, niesfornym kotem, krótkimi wakacjami na Suwalszczyźnie… Dzieliła te radości z setkami, tysiącami przyjaciół, którzy pamiętali nawet najdrobniejsze, krótkie spotkania. Była im wsparciem i powiernikiem w ich trudnych chwilach. Jej wrażliwość na każdą ludzką biedę widać było w jej tekstach, których spod jej pióra, a właściwie klawiatury wyszły tysiące.
Gdy przyszła pierwsza choroba, także ją oswoiła uśmiechem. Cierpiała. Bywała słaba. Czasem mówiła: nie dam rady. Jednak dawała. I wydawało się, że da także tym razem, gdy nowotwór, który już raz pokonała, na początku pandemii znowu zaatakował. Badania, diagnozy, leczenie… Była dzielna. Ufała lekarzom, ale jednocześnie o siebie dbała jakby ciągle na końcu. Wolała mówić o dzieciach, o ich sukcesach, troskach, dorastaniu. Wychowała je najpiękniej jak mogła, ledwie przeprowadzając przez próg dorosłego życia. Do końca starała się oszczędzić im zmartwień, chociaż już wiedziała, że ta choroba nie może się dobrze skończyć. Inaczej: była pewna, że skończy się dobrze, chociaż być może nie będzie to koniec po ludzku wymarzony. Od ponad miesiąca była już przykuta do łóżka.
Walczyła trzy lata. Gdy przez ostatnie miesiące rozmawialiśmy przez telefon, witałem ją: „Umiłowana przez Pana”. Ten krzyż, który niosła był coraz cięższy. Dziesięć dni temu zapowiedziała, że już do „Gościa” nie wróci. Wiedziała. Im mniej miała sił fizycznych, tym bardziej widziałem w Joannie mocarza ducha. Tę, którą wzmacniała modlitwa i przykład ukochanych świętych. Na 1 listopada zaproponowała, żebyśmy jako redaktorzy warszawskiego dodatku „Gościa Niedzielnego” napisali, kogo wzywamy w trudnych chwilach. Sama opisała życie włoskiej mistyczki i stygmatyczki Natuzzy Evolo, której zdjęcie miała nad domowym biurkiem. Jej biografia wpadła jej w ręce wtedy, gdy bardzo chciała należeć do wspólnoty, ale nie wiedziała, skąd wziąć czas jeszcze na to. To dzięki niej wiedziała, że prasowanie, pomoc dziecku w odrobieniu lekcji czy wspólna kolacja są ważniejsze niż pójście na nabożeństwo, czy spotkanie najbardziej pobożnego grona. Wiedziała, co naprawdę przybliża ją do Boga. Jestem przekonany, że Joanna - tak jak Natuzza – musiała doświadczać pomocy aniołów i świętych, o których tak wiele razy pisała w „Gościu Niedzielnym”. To oni pomogli jej zmagać się z cierpieniem, przez które Bóg przygarnął ją do siebie.
Poniżej ostatni tekst, podpisany jej nazwiskiem, który ukazał się na naszej stronie. Czytany dziś jest niezwykłym świadectwem.