Jeżeli wszystko co spotkało te istoty wcześniej można nazwać prawdziwym koszmarem, to już to, co działo się na morzu to był horror.
Jeżeli wszystko co spotkało te istoty wcześniej można nazwać prawdziwym koszmarem, to już to, co działo się na morzu to był horror. Kilka tygodni nieustannego kołysania. Do tego w gigantycznym ścisku pod pokładem, bez słońca i świeżego powietrza, bez toalety czy normalnych posiłków. Codziennie umierało kilka osobników, a ich ciała lądowały za burtą. Rekiny tak bardzo się przyzwyczaiły do tego darmowego posiłku, że dosłownie ciągnęły stadami za okrętami. A okrętów z miesiąca na miesiąc przybywało, bo na towar przewożony w ich ładowniach był spory popyt. I wszystko byłoby dobrze, interes kwitłby w najlepsze, gdyby pewnego dnia roku 1610 w Cartagenie, jednym z docelowych portów Ameryki Południowej, nie pojawił się człowiek w czarnej, jezuickiej sutannie. I gdyby nie zaczął krzyczeć, że ten towar, czyli mieszkańcy Afryki, to także są ludzie, że mają duszę i należy im się godne traktowanie. I żeby dać przykład innym, związał się z nimi dożywotnio niewidocznym łańcuchem, osobnym zakonnym ślubem. Spragnionym nosił wodę, głodnym jedzenie, nagim ubiór, chorym lekarstwa. Interweniował u osób prywatnych i u władz, by ulżyć niedoli Murzynów. Niósł Dobrą Nowinę do piekła plantacji. I tak nieprzerwanie przez 40 lat. Już to samo domaga się pamięci o tym człowieku. Ojcu Piotrze Klawerze. Świętym niewolniku niewolników.