Bardzo lubimy kiedy nasi są najlepsi.
Bardzo lubimy kiedy nasi są najlepsi. Gdy są pierwsi, gdy są mistrzami, gdy dzięki ich wysiłkowi możemy poczuć dumę. I dzisiejsi patroni Andrzej oraz Benedykt z pewnością mogą napełniać nas tym uczuciem, choć owa duma może się w ich przypadku mieszać z czymś na kształt poczucia winy. Dlaczego? Bo są oni bezapelacyjnie największymi ascetami w całej historii świętych i błogosławionych pochodzących z Polski. To znaczy, że nikt tak jak oni nie przejął się umartwianiem swojego ciała, byle tylko oczyścić i wznieść swoją dusze do Boga. W przypadku Świerada, który w zakonie przybrał imię Andrzej, owo obdzieranie się z przyjemności tego świata zaczęło się od zamieszkania w pustelni oddalonej o pół drogi od benedyktyńskiego klasztoru św. Hipolita. Dalej było codzienne karczowanie lasu z pomocą prymitywnych narzędzi. Całkowite poszczenie przez trzy dni w tygodniu. Obciążenie głowy koroną z kawałka drewna. Spanie tylko w pozycji siedzącej. Stałe noszenie włosienicy wraz z łańcuchem, który po latach nie zdejmowania wrósł w skórę i ostatecznie w roku 1034 doprowadził do śmierci św. Andrzeja Świerada. Zaś historię umartwienia tego niezwykłego pustelnika pochodzącego z Polski przekazał nam jego uczeń i naśladowca, św. Benedykt, któremu życie trzy lata później odebrali leśni zbóje. Jednak palmę pierwszeństwa w ascezie oddał jedynie swojemu mistrzowi.