O maksymiliańskiej szkole wolontariatu, o tym, jak przygotować ludzi do tego, że miejsce niepełnosprawnych jest w rodzinie, a nie w zakładach opiekuńczych i o tym, że ludzie niepełnosprawni nie chcą litości, mówi Andrzej Dorszewski, prezes Katolickiego Stowarzyszenia Na Rzecz Osób Specjalnej Troski i ich Rodzin im. Św. Maksymiliana Kolbego w Bydgoszczy.
KAI: W Bydgoszczy i okolicach jesteś znaną postacią w Polsce jeszcze nie. Kim jest Andrzej Dorszewski?
Andrzej Dorszewski: Mam 59-lat, jedną żonę od 30 lat i dwie dorosłe córki. Jedna jest lekarzem druga prawnikiem. Urodziłem się jako dziecko niepełnosprawne, ze słabym wzrokiem, co w pewnym sensie wpłynęło na moje życie, ponieważ jako mały chłopiec poszedłem grać w piłkę nożną i puściłem pięć goli, a moi rówieśnicy powiedzieli „idź lepiej do domu bo przegramy”.
Od dzieciństwa miałeś problemy nie tylko na boisku… nie byłeś do końca akceptowany przez środowisko?
Przez środowisko byłem częściowo eliminowany to musiałem sobie znaleźć jakiś przyjaciół. Dlatego moim otoczeniem stali się starsi panowie mający 70 lat i więcej. Dziadkowie cieszyli się, że przychodzi do nich jakiś chłopiec i chce ich słuchać. W dzielnicy gdzie mieszkałem budowano nowe domy oni pilnowali budów, a ja od nich pozyskiwałem wiedzę i doświadczenie. Dlatego do dzisiaj sobie cenię kontakty wielopokoleniowe. Wydaje mi się, że źle się stało gdy tworzymy w Polsce autonomiczne organizacje tylko dla młodzieży a osobno dla seniorów. Tracimy bardzo ważną wartość dodaną jaką jest wymiana międzypokoleniowa. Na przykład jeśli w środowisku automobilistów jest dziadek lat 70 i pamięta samochody na korbę i 15-letni chłopaczek, który potrafi w komputerze diagnozować współczesne samochody oraz dzielić się swoją wiedzą, to to jest fajne, że obaj mają wspólną pasję. Czy na przykład miłośnicy koni i jeździectwa, bez względu na wiek, spotykają się, wymieniają doświadczeniami to przy okazji wspólnego hobby rozwija się w grupie także pewien etos, realizują się pewne wartości moralne. Ludzie ci spotykają się nie po to, aby dziadek wnukowi prawił kazania i go pouczał, ale po to, żeby dzielić się wspólną pasją, która jest przynętą, tak jak dla wędkarza, i wtedy ryba bierze. Ja z tego skorzystałem.
Czy w szkole Twoja sytuacja się zmieniła?
Gdy poszedłem do szkoły podstawowej wychowawczyni stwierdziła, że słabo widzę więc powinienem pójść do szkoły dla niewidomych. Wtedy moja mama uparła się i przeniosła mnie do klasy równoległej, gdzie zostałem zaakceptowany. Szkołę ukończyłem ze zdrowymi dziećmi. Dlatego uważam, że przynajmniej połowa dzieci niedowidzących będąca w szkołach specjalnych powinna trafić do szkół normalnych, gdyż inaczej odcina im się drogę normalnego rozwoju. Szkoły specjalne to dla państwa duży wydatek, gdzie trzeba używać mnóstwa sprzętu specjalistycznego, który ma pomagać w rozwoju, a w rzeczywistości, jak chcemy zrobić z niedowidzącego np. kelnera lub florystę to z tego nic nie wychodzi. Zresztą mamy taką szkołę w Bydgoszczy. Taka edukacja nie ma większego sensu i jest stratą czasu. Jest to też strata pieniędzy. Dwustu nauczycieli, edukuje stu osiemdziesięciu uczniów i szkoła co roku wypuszcza w świat, co najmniej kilkudziesięciu bezrobotnych.
Skończyłem normalną szkołę podstawowa, liceum, potem Papieski Wydział Teologiczny w Poznaniu, będący integralną częścią Uniwersytetu Adama Mickiewicza. Po studiach siedem lat pracowałem jako katecheta w bydgoskich liceach. Uczyłem także młodzież zdrową, młodą i zamożną w szkołach prywatnych, w których często kieszonkowe tygodniowe ucznia było większe niż miesięczna pensja dyrektora. To pozwoliło mi poznać świat ludzi bogatych, którzy w większości żyją tak jakby nie chcieli po śmierci pójść do Nieba, gdyż za pieniądze próbują sobie stworzyć raj na ziemi.
Twoją pasją są konie i poprzez nią zacząłeś też pracę z niepełnosprawnymi dziećmi.
Tak moją pasją są konie. Od nich się wszystko zaczęło. Pierwszego konia kupiłem sobie już na pierwszym roku studiów. Po czym zacząłem pracować z dziećmi niepełnosprawnymi ze szkół specjalnych, które przychodziły na zajęcia jazdy konnej. Tak poprzez konie poznałem środowisko dzieci niepełnosprawnych. Kolega namówił mnie na założenie organizacji i tak powstało Katolickie Stowarzyszenie Na Rzecz Osób Specjalnej Troski i ich Rodzin im. Św. Maksymiliana Kolbego, które w tym roku obchodzi trzydziestolecie istnienia. Zostało ono erygowane przez ówczesnego arcybiskupa gnieźnieńskiego Henryka Muszyńskiego a później zaakceptowane przez biskupów bydgoskich.
Jak podsumujesz 30 lat pracy Stowarzyszenia?
Przede wszystkim zmierzamy do tego, aby naszymi działaniami objąć nie tylko naszą diecezję, ale cały kraj. Niestety dla instytucji państwowych informacja, że działamy tylko na terenie diecezji w jej kanonicznych granicach jest często niezrozumiała, szczególnie, gdy staramy się o dotacje. Jako stowarzyszenie znamy problematykę osób niepełnosprawnych nie tylko z terenów Bydgoszczy, ale również z terenów wiejskich gdzie dla niepełnosprawnych mamy do czynienia np. z zerową dostępnością do komunikacji. Na wsi dominuje przede wszystkim kult siły fizycznej. Tam młody, zdrowy i piękny człowiek świetnie sobie radzi. Natomiast niepełnosprawny w wiejskim gospodarstwie już nie za bardzo, dlatego wielu z nich pozostaje w domach i nic nie robi. Niektórzy korzystają z rachitycznych form pomocy państwa, która raczej dotyczy osób o mniejszej niepełnosprawności. Z kolei ci co np. muszą nosić pampersy pozostawieni są samym sobie.
Nikt się nimi nie zajmuje?
Dam przykład. Warsztaty Terapii Zajęciowej (WTZ) powinny aktywizować ludzi do pracy zawodowej, ale to jest abstrakcja, bo niepełnosprawny przy niektórych schorzeniach nie znajdzie na rynku pracy żadnego zatrudnienia, gdyż dla pracodawcy liczy się konkretny efekt, czyli dobry zarobek. Zdarza się, że jeden, kilku niepełnosprawnych zostanie zatrudnionych, ale w zakładach, gdzie pracuje około stu ludzi, ponieważ taki pracodawca finansowo to wytrzyma, mimo że niepełnosprawny nie będzie miał takiej wydajności jak człowiek zdrowy. Wartością dodaną jest na pewno to, że on pozna środowisko, a środowisko pozna jego, niepełnosprawny będzie kolegą z pracy, a nie podopiecznym.
Pokazuje to jak ważna jest integracja osób niepełnosprawnych ze społeczeństwem.
Oczywiście. Na moim weselu pierwszego dnia było sto osób, rodzina i znajomi. W drugim dniu było sto niepełnosprawnych dzieci, wśród nich wiele osób na wózkach. Było to niezwykłe doświadczenie dla rodziców, z których większość stwierdziła, że po raz pierwszy zostali zaproszeni na wesele wraz z dzieckiem. Przeważnie musieli zostawiać dziecko w domu.
Kiedyś miałem taką sytuację, że zabraliśmy osobę niepełnosprawną na koncert i ktoś przedstawił ją jako naszą podopieczną. Była to kobieta niewidoma, matka dwójki dzieci. Takie zachowanie uznałem za całkowicie błędne. Ona chciała się raz w roku wyrwać ze swojej wsi na koncert do miasta i poczuć się jako pełnowartościowa osoba, która będzie mogła powiedzieć: “Byłam na koncercie”, ale nie jako podopieczna, którą ktoś łaskawie zabrał. Ludzie niepełnosprawni na pewno nie chcą litości. Dla nich jest to coś obrzydliwego.
Przeczytaj też:
Takie podejście to zazwyczaj dowartościowanie osoby udzielającej pomocy.
Z jednej strony tak jest, a z drugiej strony do dobrego tonu w pewnych środowiskach należy pomagać i trzeba to publicznie pokazać. Jest to pewna forma celebrytyzmu. Cały rok mamy niepełnosprawnego w nosie, ale raz zrobimy show, zawozimy go do swojego pałacu, pokazujemy, jak mógłby pięknie żyć, gdyby był w pełni sprawny. Potem jednak uważamy, aby siedział sobie w swoim środowisku i nie zawracał głowy.
Osoby niepełnosprawne jak i ich rodziny niekoniecznie pragną tego żeby otoczenie wiedziało, że korzystają z pomocy…
Tak jest. Jest pani, która ma dwóch synów 17 i 18 lat oraz ośmioletnią córkę z zespołem Downa. Jest to osoba wykształcona i dobrze radząca sobie finansowo. Niestety mąż ją opuścił, gdy urodziło się niepełnosprawne dziecko. Kiedyś mówię do niej: co tobie jest najbardziej potrzebne? Ona odpowiada, że chciałaby raz w tygodniu, w sobotę, żeby ktoś przyszedł choćby na dwie godziny i poczytał córce książkę, gdyż przez cały tydzień się nią zajmuje i potrzebuje dwie godziny oddechu po to, aby odetchnąć i nic nie robić.
Aby spełnić jej marzenie wykonałem kilka telefonów do różnych organizacji pozarządowych i ruchów kościelnych, że potrzebna jest osoba na dwie trzy godziny, aby jedynie przeczytać raz w tygodniu osobie niepełnosprawnej książkę. Niestety każdy zapytany nie odpowiedział pozytywnie, każdy miał coś pilnego do zrobienia. Zabolało mnie szczególnie, że nie odpowiedziała żadna z organizacji katolickich. Zatem, co jest warta formacja chrześcijańska jeśli za słowami nie idą uczynki. Dlaczego nie pomóc konkretnej kobiecie z niepełnosprawnym dzieckiem, która nie może choć chwilę odpocząć. Ktoś wpadł na pomysł, żeby ogłosić z kościelnej ambony, że jest taka pani, która potrzebuje pomocy. Wtedy odpowiedziałem: „czyście zwariowali, czy ona nie ma dość upokorzenia, że mąż ją zostawił z trójką dzieci”. Przecież wszyscy w tym trzy tysięcznym mieście ją znają i raczej wiedzą, że ona potrzebuje pomocy. To powinna być realizacja katechizmowych uczynków miłosierdzia tak, co do duszy jak i co do ciała. Każdy chrześcijanin, tym bardziej wyedukowany przez katolicką formację, powinien znać uczynki miłosierdzia i wiedzieć jak je wcielać w życie.
Widać, że jednak trzeba tę edukacyjną paletę poszerzyć i uwrażliwiać szczególnie na potrzeby osób niepełnosprawnych.
Oczywiście paleta potrzeb osób niepełnosprawnych jest bardzo szeroka i passus: głodnych nakarmić i nagich przyodziać należy rozszerzyć i dlatego powstała myśl stworzenia, jak to nazwaliśmy maksymiliańskiej szkoły wolontariatu. Miejsce już mamy i jest to pałac-nieruchomość w Wierzchucinku, siedemnaście kilometrów od Bydgoszczy, należącą obecnie do naszego stowarzyszenia a zakupioną od Akademii Techniczno-Rolniczej w Bydgoszczy a obecnie Politechniki Bydgoskiej. Mamy obiekt liczący tysiąc metrów kwadratowych z siedemnastoma pokojami oraz trzy hektary ziemi nad jeziorem. Wartością dodaną jest niewątpliwie miejscowa parafia z przemiłym i życzliwym księdzem Wiesławem Skibą. Mamy wszelkie warunki, aby taki ośrodek stworzyć, ale niestety z powodu braku środków na remont obiekt ulega dewastacji. Niektórzy mądrale mówią, abyśmy się ubiegali o środki unijne, ale aby się o nie starać trzeba mieć 20 proc. środków własnych. Do tego trzeba przedstawić kosztorys, który kosztuje ok. 20 tys. zł. Więc pytam, czy ja mam wydać taką sumę na konkurs bez gwarancji uzyskania dotacji, czy za tę sumę wstawić siedem okien.
A od innych instytucji?
Pomoc którą teraz oferuje nasze państwo w różnych formach jest raczej nastawiona na tzw. programy miękkie. Łatwiej jest zorganizować konferencję pt. “Jak pomagać niepełnosprawnym?” i wydać 100 tys. zł i z której niewiele wynika niż otrzymać tę sumę na wyremontowanie dachu pałacu.
Jakie są wasze najpilniejsze potrzeby?
Nasze potrzeby na dzisiaj to remont piętra pałacu, jakieś 12 pokoi ok. 400 m. kw. W szkole wolontariatu ma mieszkać na co dzień sześciu wolontariuszy, którzy będą przygotowywali pobyt dla sześciu wolontariuszy z zewnątrz i którzy przyjadą tam na tygodniowy lub dwutygodniowy obóz. Uczestnikami szkoły wolontariatu może być dorosła osoba, emeryt, wdowa, samotna, która zamiast siedzieć w domu z kotem będzie mogła zrobić coś pożytecznego i czuć się potrzebna. Mamy samotnego pana, któremu zmarła żona i siedzi w domu, a ma wiele talentów, ale nie potrafi na przykład gotować. W innym miejscu mamy wdowę, która potrafi gotować i robić wiele innych fajnych rzeczy. Dlatego niech oni się spotkają u nas w wolontariacie. Nie oferujemy na razie szkolenia młodzieży, gdyż ona ma się uczyć a nie angażować w stały wolontariat.
Natomiast pomieszczenia na parterze pałacu będą przeznaczone dla niepełnosprawnych z terenów gminy i okolic, którzy będą przywożeni na sześć do ośmiu godzin dziennie. Będą pracownie artystyczne, gdzie pod okiem wolontariuszy, których już mamy: artystę rzeźbiarza-malarza i muzyka będą wykonywali prace i rozwijali swoje talenty.
Jakie są koszty całkowitego remontu?
Obiekt jest w stanie surowym i dachem wymagającym remontu. Trzeba wymienić wszystkie okna i całą stolarkę. Założyć nową instalację elektryczną. Zrobić instalację wodnokanalizacyjną i grzewczą, oczyszczalnię ścieków. Chcemy ogrzewania na pelet z zakupieniem maszyny do jego wytwarzania. Pragniemy tego co zrobił nasz Patron, św. o. Maksymilian Kolbe, który miał własną piekarnię, elektrownię i był niezależny. Niezależność pozwoli na oszczędności. Jeśli chodzi o wyposażenie obiektu to nie jest to problem, ponieważ zawsze możemy zdobyć używane meble.
Aby to zrealizować mamy dwie drogi. Pierwsza to: bierzemy firmę która pisze kosztorys i wykonuje remont, ale moim zdaniem jest to nieszanowanie pieniędzy darczyńców i jest za drogie. Druga droga to wykonujemy wiele czynności remontowych samodzielnie np. wyjęcie okien, czy sprzątanie.
Szacujemy, że potrzebujemy kwoty 2 mln zł. na materiały budowlane i prace, które musi wykonać specjalistyczna firma. Będziemy się np. zwracać do producentów płytek, bo mamy dziesięć łazienek. Możemy też kupować końcówki produkcji w marketach. Musimy racjonalne gospodarować środkami. Przydałoby się też ogrodzić obiekt. Wieś jest popegeerowska, gdzie dobro istniejące traktuje się jak dobro wspólne i moi bliźni chrześcijanie często lubią przywłaszczać sobie np. przedmioty metalowe.
I jak na razie nikt nie oferuje pomocy?
Niektórzy ludzie niestety nie rozumieją naszej idei. Musimy zdawać sobie sprawę, że jeśli ja pomogę niepełnosprawnemu i jego rodzinie to ona nie odda niepełnosprawnej osoby do Domu Pomocy Społecznej (DPS). Jeśli nie przekonują nas kategorie moralne opieki nad niepełnosprawnym to odwołajmy się do kategorii ekonomicznych. Najkrócej mówiąc: opieka w DPS-ie kosztuje około 3-4 tys. zł. miesięcznie a opieka w domu kosztuje dwa, albo i trzy razy mniej. Dlatego w interesie każdego podatnika jest, aby niepełnosprawni nie trafili do DPS-u.
Nasza działalność polega też na tym, że jeśli zmotywujemy rodziny do tego, że powiedzą: “damy radę” to nie oddadzą krewnego do domu opieki. Ale jeśli te rodziny pozostawione będą same sobie to powiedzą: przepraszam bardzo, ale gmina, państwo niech się o to martwią. Obecnie nasza rzeczywistość przedstawia się tak, że mamy w gminie Sicienko około 30, w gminie Koronowo podobnie, a w samej Bydgoszczy, różnie w zależności od dzielnicy, ok. tysiąca osób niepełnosprawnych wymagających opieki.
Przede wszystkim chcemy się koncentrować na małych miejscowościach, bo tam jest najgorzej. Pewne formy pomocy, jak WTZ, działają od poniedziałku do piątku, więc co zrobić z weekendami. Żaden etatowy pracownik WTZ-u w tym czasie nie wybierze się z niepełnosprawnymi na przykład na koncert, czy do teatru. Oczywiście nawet gdyby chciał nikt mu raczej za to nie zapłaci.
A czy macie środki na codzienną działalność?
W tej chwili nie mamy też mamy jeden samochód do przewozu wózkowiczów i bus 9-osobowy z 2002 r. który niestety musi iść na złom. Dla normalnej działalności potrzebujemy dwa używane busy dziewięcioosobowe, nie nowe, ale np. 10-letnie. Na te samochody potrzebne są środki. Kierowców wolontariuszy mamy. Jak na razie od gminy Sicienko i na rok 2022 otrzymaliśmy kwotę 10 tys. zł. Ubezpieczenie i przeglądy dwóch samochodów to 2 tys. zł i 8 tys. zostaje na paliwo w cenie 7,50 za litr. i drobne naprawy.
Stowarzyszenie przetrwało trzydzieści lat. Było lepiej i gorzej. Teraz jest gorzej. W roku 2000 przez trzy tygodnie nazbieraliśmy 28 000 zł to tak jak teraz 200 tys. zł. Wtedy ludzie pomagali, bo mieli trochę więcej pieniędzy, ale mieli też bardziej otwarte serca. Teraz mamy wyścig w inwestowanie. Nie mam pretensji do bogacza, że inwestuje zatrudniając ludzi. Mam kolegę który zatrudnia 50 ludzi. Nie potrzebuje już pieniędzy. Mógłby pójść na emeryturę, ale prowadzi firmę dla pracowników. Taka jest jego misja wobec bliźnich i Boga. Jest inna grupa ludzi zamożnych i ich serc raczej nie skruszymy. Może zamiast kupować piętnaste mieszkanie pod wynajem to może warto byłoby pomóc takim stowarzyszeniom jak nasze. Bo Bóg który ma w planach 10 lub 5 lat życia dla bogacza przy otwartym sercu weźmie to pod uwagę.
Czy widzisz jakaś możliwość pomocy ze strony Kościoła np. Caritasu?
Bardzo trudne pytanie. Dotychczas była to raczej niewielka pomoc. Pamiętam jak rozpoczynaliśmy swoją działalność abp Muszyński w roku 2000 przekazał nam kwotę 7000 zł gotówką. Na ów czas była to duża kwota. Teraz można ją pomnożyć razy 10. Jak dotychczas dwaj duchowni, i to nie bogaci, przekazali nam kwotę około 1000 zł każdy. Ponadto od duchownych otrzymaliśmy samochody. Caritas diecezji bydgoskiej otrzymał pismo o pomoc na zakup busa ale pozostało to bez echa. Zdaję sobie sprawę, że są różne problemy i na pomoc Kościoła raczej nie liczę.
W ciągu trzydziestu lat pokazaliśmy naszym niepełnosprawnym całą Polskę. Byliśmy goszczeni przez różne wspólnoty, parafie, grupy ludzi itd. Teraz przyszedł czas kiedy paliwo jest drogie i wyjazd jest kosztowny dlatego tym bardziej chcemy uruchomić nasze Centrum. Bydgoszcz potrzebuje takiego miejsca gdzie niepełnosprawny, który ma schizofrenię, alzhaimera czy zachowuje się nieraz nieakceptowalnie przez tzw. normalnych ludzi będzie się mógł czuć swobodnie i u siebie. Szkoła wolontariatu jest potrzebna, bo jedni chcieliby pomóc, a nie wiedzą jak, a drudzy się zastanawiają, czy zachować mamę, tatę, brata, siostrę, innych krewnych w domu, czy oddać do ośrodka opiekuńczego. To jest jedyna szansa, przygotowanie ludzi do tego, że miejsce niepełnosprawnych jest w rodzinie a nie w zakładach opiekuńczych.
Poprzez działalność stowarzyszenia chcę też zwrócić uwagę na kilka rzeczy. Po pierwsze, o rodzinie powinni myśleć nie tylko politycy i duchowni, ale także lekarze, inżynierowie, architekci, przede wszystkim, aby budować mieszkania, które powinny mieć tyle pokoi, co liczba członków rodziny plus jeden. Takie mieszkanie daje gwarancję, że jeśli babcia czy dziadek, ciocia, kuzyn, brat znajdzie się w położeniu wymagającym stałej opieki to dla kogoś takiego będzie miejsce. Ludzie powinni mieszkać w domach, bo tam znajdzie się miejsce dla przestrzeni wspólnej. Powinien powstać program dopłacania do zamiany mieszkań, aby np. 80-letnia matka mogła mieszkać np. piętro wyżej od swojego dziecka. Wtedy mamy w bloku dwa mieszkania, gdzie w razie konfliktu, emocji, czy różnych sytuacji jest gdzie wyjść, ale z drugiej strony jednocześnie zapewniamy w ciągu pięciu minut opiekę.
Zagadnień do rozwiązania jest wiele, ale teraz myślę przede wszystkim o szkole wolontariatu. Jestem sam z garstką wolontariuszy. Mam 40 miejsc, gdzie trzeba pomóc i nie mam kogo tam posłać. Niestety lokalne środowiska nie wytworzyły żadnych innych mechanizmów pomocy. Ponadto pomoc społeczna promuje zachowania niemoralne. Pracownik pomocy społecznej kobiecie z kilkorgiem dzieci proponuje rozwód, bo jako samotna matka na węgiel dostanie większą pomoc, albo proponuje, aby młoda para nie brała ślubu, bo kobieta samotnie wychowująca dziecko dostanie większą dotację. Przypomnę, że przed II wojną światową można było otrzymać z Kasy Zapomogowej pomoc na przykład na ślub, wstąpienie do zakonu, prymicje, pogrzeb współmałżonka, z wyjątkiem “małżeństw dzikich”. Była promocja finansowa zachowań moralnych i dezaprobata zachowań moralnie niepoprawnych. Teraz promuje się leni i łupienie tych, co pracują. Źródłem utrzymania rodziny jest praca ojca, a praca kobiety powinna być traktowana jako wybór a nie konieczność ekonomiczna tak mówią m. in. papieskie encykliki społeczne.
Co planujecie w najbliższym czasie?
Zaplanowaliśmy jedno wydarzenie kulturalne w Wierzchucinku 27 sierpnia i będzie to festiwal piosenki włoskiej, gdyż muzyka włoska jest lekka, łatwa i przyjemna a większość niepełnosprawnych żyje statyczne i taka muzyka na pewno ich rozweseli, da im wiele radości. Może dzięki temu też ktoś zauważy niepełnosprawnych i uzna, że to nie są osobniki aspołeczne i można im pomóc. Niestety działania kulturalne gminy koncentrują się większości na disco polo, gdzie teksty często wymagałyby obyczajowej cenzury.