O towarzyszeniu umierającym, nadziei i pogodzie ducha wobec nieuchronności śmierci opowiada kapelan Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie o. Marek Donaj OSA.
Magdalena Dobrzyniak: Ma Ojciec swoich mistrzów odchodzenia?
Marek Donaj OSA: Takim mistrzem jest dla mnie przede wszystkim ks. Tischner. Wyprostował mnie w wielu sprawach. Dzięki niemu nie uciekłem ze szpitala, uratował część mojego kapłaństwa. Nosiłem mu książki, a on na marginesach zapisywał różne wskazówki i maksymy. "Kto pije, ten żyje" - to był znak, że mnie akceptuje. "Nieważne, jak żyć, tylko z kim"; "Znak, nawet gdy upadnie, nadal wskazuje". Ostatni wpis brzmiał: "Abyś zawsze trafiał celu". Takim mistrzem był też Piotr Skrzynecki, który upominał, żebym się modlił. Była pani Małgosia, koszykarka. Umierała w młodym wieku. Jej zaufanie do Boga zapadło mi w serce. Był też pacjent na intensywnej terapii, nie znam jego imienia, który sprowokował mnie, bym się przyznał, że boję się cierpienia. To był dla mnie przełom.
Jak Ojciec patrzy na siebie z tamtego czasu, kiedy był początkującym kapelanem, który bał się cierpienia i uciekał przed nim? Ze wstydem?
Raczej ze zrozumieniem. Najważniejsza jest wytrwałość. Były chwile buntu, niechęci, ale nigdy nie pojawiła się pokusa rezygnacji. Gdy teraz mam dyżur i na telefonie wyświetli się nieznany numer - wiem, że to ze szpitala. Czasem raz, czasem pięć razy dziennie, mam takie poczucie, że idę, by kogoś ocalić. Rzadko, ale zdarzają się takie telefony, na które muszę reagować błyskawicznie, żeby zdążyć przed Panem Bogiem. Nie zawsze mi się to udaje, ale wiem, że On wie lepiej, zna tajniki ludzkiego serca i sam znajduje rozwiązanie.
Czyli nie może Ojciec z całą pewnością stwierdzić, że ktoś odszedł pogodzony lub niepogodzony z Bogiem?
Na szczęście! Nauczyłem się, że nie wszyscy przyjmują Pana Jezusa, ale to nie jest moje zmartwienie. On przechodzi przez kolejne szpitalne sale i błogosławi leżącym tam ludziom. Chce tylko jednego: by chorzy wiedzieli, że On jest z nimi. Ich łóżka są ołtarzami, na których składają ofiarę cierpienia.
Lubi Ojciec opowiadać o swoich szpitalnych doświadczeniach?
Często to robię, nawet wtedy, gdy mnie nie pytają. Człowiek chce powiedzieć, co przeżywa i że to jest prawdziwe. Jakie mam wrażenia po obejrzeniu filmu, nie ma znaczenia. Ale to, że spotkałem kogoś, kto przechodził do wieczności, warte jest opowiadania. Nie demonizuję śmierci. Widzę ją jako element konieczny w życiu. Śmierci nie unikniemy, choć byśmy tego pragnęli ze wszystkich sił.
Wypada o tym rozmawiać w towarzystwie?
Czuwanie z ludźmi, którzy odchodzą, zmienia ostrość naszych relacji z innymi. Od jakiegoś czasu zauważam, że wiele rzeczy chcemy tylko przegadać, a nie pogłębić. Do zbyt wielu rzeczy przywiązujemy zbyt wielką wagę. Oczywiście słucham, nie oceniam, czy coś jest poważne czy niepoważne, bo przecież ludzie dzielą się tym, co ich dotyka. Ale jest ze mną cień ostateczności, który okrywa to, co jest naprawdę istotne, i kwestionuje to, co nie jest warte naszej uwagi. Tak jak z książkami. Nie warto czytać wszystkich, a tylko te, które są naprawdę wartościowe.
Szpital jest więc dla Ojca szkołą życia?
Od tego bym zaczął. Uczę w liceum trzy klasy: pierwszą, drugą i trzecią. Młodzi w pierwszej dużo pytają, w drugiej już są mniej zainteresowani, a w trzeciej wolą słuchać. Przynoszę im temat przemijania, odchodzenia i śmierci, ale oni przyjmują to zupełnie inaczej niż dorośli, bo nie są jeszcze bezpośrednio tym dotknięci. W szpitalu nie mówi się o cierpieniu. Tam się mówi o tym, że można szukać sensu cierpienia. I o tym, że cierpię razem z nimi, bo jestem świadkiem ich zmagań, ale świadkiem bezradnym, bo nie mam antidotum. Niedawno jedna z pacjentek mi powiedziała: "Wiem, że umieram, ale jeszcze chcę trochę pożyć". I co wtedy powiedzieć? Iskra życia wciąż w niej płonie, choć ona sama ma świadomość odchodzenia. Pragnie jednak ze wszystkich sił choćby odrobinki dodatkowego czasu.
Czy w miejscach, gdzie ludzie doświadczają bólu, jest też przestrzeń na pogodę ducha?
Musi być. Smutny niech się tam nie pokazuje, bo zabije siebie i pacjenta.
Długo się tego Ojciec uczył?
Pogodę ducha mam od zawsze, choć w szpitalu nie zawsze przychodzi mi ona z łatwością. Często muszę przypominać sobie o tym, żeby ten naturalny dar wykorzystywać w posłudze kapelana. Choć czasem sam bardzo cierpię. Jak Caravaggio, który był łagodny, gdy malował, ale gdy przestawał, stawał się okrutnikiem. W człowieku są skrajności. Gdybym nie opowiadał, nie mógł spisać czy porozmawiać z kimś o tym, czego doświadczam, to mnie by odwiedzano w szpitalu. Był taki moment, kiedy po 25 latach pracy kapelana wziąłem do ręki zeszyt z intensywnej terapii, w którym zapisywałem wszystkie nazwiska pacjentów, i zacząłem czytać - nie mogłem się oderwać…
Tych nazwisk jest ponad 2 tysiące?
Tak. Dokładnie 2471. Ktoś mnie ostrzegł wtedy: "Uważaj, żeby cię to nie pochłonęło". Musiałem to zostawić.
O tych ludziach z zeszytu mówi Ojciec "utraceni". Ale czy z perspektywy chrześcijańskiej nie lepiej by było powiedzieć o tych, którzy odeszli: "ocaleni"?
Piszę właśnie o ocaleniu utraconych, o ludziach, którzy odeszli, ale w horyzoncie nadziei. Utraceni zaczęli ocalać również mnie samego. Mogę iść dalej ze świadomością, że ocaliłem wielu z tych, których - wydawało się - utraciliśmy. Tym bardziej że nasza pamięć o zmarłych jest coraz krótsza. Stało się z nami coś dziwnego, żyjemy w czasach, które nie sprzyjają pamięci o tych, których już z nami nie ma.
Ma Ojciec taką wiarę, że ci wszyscy utraceni, a jednak ocaleni, wyjdą Ojcu naprzeciw, gdy przyjdzie czas?
Wyjdą do mnie, a ja ich wszystkich rozpoznam. Będziemy szczęśliwi. Taką mam nadzieję, bo widziałem, jak wysoką cenę cierpienia zapłacili.
Ojciec jest bardziej towarzyszem odchodzenia czy niosącym nadzieję na życie?
Nie jestem Charonem, który przeprowadza na drugą stronę. Chciałbym być człowiekiem nadziei. Takiej nadziei, która mówi, że moje życie będzie trwało dalej, że będę ocalony. Chciałbym dawać nadzieję nawet w najtrudniejszych chwilach. Przychodził do nas kiedyś bezdomny. Był w coraz gorszym stanie, w końcu spotkałem go nieprzytomnego w szpitalu. Trzymali go tam przez miesiąc. Myślałem wtedy: "Będę przy tobie. I za ciebie będę miał nadzieję". Modliłem się przy nim. Może mnie słyszał. Daj Boże.
Marek Donaj OSA - augustianin, katecheta, publicysta, proboszcz parafii św. Katarzyny Aleksandryjskiej w Krakowie. Od 25 lat jest kapelanem w Szpitalu Uniwersyteckim w Krakowie. Niedawno ukazała się jego książka pt. "Utraceni". To opowieść o utracie, pamięci, ale w pierwszej kolejności o spotkaniach z drugim człowiekiem, które stają się przestrzenią obecności Boga. Ojciec Marek wspomina m.in. początki swojego kapłaństwa oraz szpitalne rozmowy z ks. Józefem Tischnerem, prof. Andrzejem Szczeklikiem czy Czesławem Miłoszem.
Całość rozmowy z o. Markiem Donajem ukazała się w "Gościu Niedzielnym" nr 43 na 31 października.