Gdy coś robimy obowiązkowo musi towarzyszyć nam 'selfiaczek'. Tymczasem dzisiaj w Kościele wspominany jest człowiek, który tak bardzo dbał o to, by jego twarz znał tylko Bóg
Gdy coś robimy obowiązkowo musi towarzyszyć nam 'selfiaczek'. Tymczasem dzisiaj w Kościele wspominany jest człowiek, który tak bardzo dbał o to, by jego twarz znał tylko Bóg, że jego jedyną podobiznę znamy z fotografii wykonanej 52 lata po jego śmierci. I nie została ona wykonana w czasie oficjalnego otwarcia jego grobu, by przekonać się, że ciało tego libańskiego pustelnika z klasztoru św. Marona w Annaya nie zostało dotknięte rozkładem. To raczej jego prezent dla Kościoła, by w czasie kanonizacji można było w ogóle zaprezentować wiernym jakąkolwiek podobiznę Szarbela Makhlufa. Oto bowiem w maju 1950 roku przybyła do jego grobu grupa maronickich zakonników, którzy modlą się o jego wstawiennictwo, a na koniec robią sobie pamiątkowe zdjęcie. Po wywołaniu okazuje się jednak, że poza pięcioma osobami, które pozowały do zdjęcia, na pierwszym planie jest jeszcze jedna postać, mnicha. Najstarsi bracia rozpoznają w niej ojca Szarbela. I tak oto dzisiejszy patron sam zadbał o portret, który stał się jedynym jego znanym nam dzisiaj wizerunkiem i to wizerunkiem, który jest jednocześnie najlepszym darem. Ma bowiem nasz wzrok kierować nie na niego, tylko do naszego wnętrza.