O przyjaźni z ks. Piotrem Pawlukiewiczem, jego muzycznej pasji i komponowaniu do jego tekstów opowiada Krzysztof Antkowiak.
Szymon Babuchowski: To już rok minął od śmierci ks. Piotra Pawlukiewicza. Pamiętasz swoje ostatnie spotkanie z nim?
Krzysztof Antkowiak: Tak, pamiętam. To miało miejsce jakieś trzy tygodnie przed jego śmiercią. Pamiętam, że słuchaliśmy muzyki. Właściwie nic nie wskazywało na to, że za trzy tygodnie to nastąpi. Oczywiście, ksiądz był schorowany, ale oprócz tego, że parkinson mu dokuczał, był w dosyć dobrej formie psychicznej.
Mówisz o nim: „Mój przyjaciel i przewodnik duchowy”. Przewodnikiem był zapewne dla wielu, ale przyjaźń to relacja szczególna. Jest ona w ogóle możliwa przy takiej różnicy wieku i życiowych doświadczeń?
Jasne, że tak! Dla mnie przyjaźń polega na tym, że ofiarujemy drugiej osobie naszą uwagę i że chcemy z kimś spędzać czas, nie mając przy tym oczekiwań wobec tej relacji.
Co Was w takim razie połączyło?
Pasja do muzyki. Dla księdza muzyka była prawie tak samo ważnym światem jak jego posługa. To zawsze było jego marzeniem: żeby grać i śpiewać. Wiadomo, że wybrał taką drogę, jaką wybrał, natomiast w sercu muzyka ciągle pozostała. I myślę, że to nas bardzo zbliżyło. Wspólnie słuchaliśmy muzyki, wymienialiśmy się naszą pasją, doświadczeniami muzycznymi.
Czego słuchaliście?
Marka Knopflera, Led Zeppelin, Pink Floyd… Ja puszczałem mu różne moje fascynacje, których on nie znał. Słuchaliśmy jazzu i klasyki. Przeszliśmy razem przez mnóstwo klimatów. Cieszył się z tych spotkań, bo w ostatnim okresie życia księdza nie było zbyt wielu osób wokół niego. Można nawet powiedzieć, że był dosyć samotny i potrzebował takiego czasu, w którym mógłby się podzielić rzeczami, które kochał w muzyce. A ja chętnie spędzałem z nim ten czas. Kiedy tylko mogłem być w Warszawie, to po prostu spotykaliśmy się, piliśmy kawę, herbatę i słuchaliśmy muzy.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.