Mam nieodparte wrażenie, że dzisiejszy patron jest prezentem od Pana Boga dla wszystkich kobiet.
Mam nieodparte wrażenie, że dzisiejszy patron jest prezentem od Pana Boga dla wszystkich kobiet. Bo kobiety mają podobno słabość do awanturników. A ten nie dość że był awanturnikiem to jeszcze Portugalczykiem. Jan było mu na imię. Dom opuścił już w wieku 8 lat, bo ciągnęło go do przygód. Szybko jednak się tym zmęczył. Tak mniej więcej po 20 dniach. Ale ponieważ był daleko od miejsca zamieszkania, więc do rodziców już nie wrócił. Został tam gdzie był. I jak przystało na uroczego 8-letniego miłośnika przygód nowej rodziny nie szukał długo. Nowi rodzice nazwali go Janem a Deo - czyli "Janem otrzymanym od Boga” - i nie tylko chcieli uczynić spadkobiercą swojego majątku, ale i mężem swojej jedynej córki. Każdy uznałby to za szczyt marzeń, tylko nie dzisiejszy patron. Jego dusza awanturnika rwała się do przygód, dlatego zaciągnął się do wojska. Był urodzonym zawadiaką, sam jeden dokonał szarży na oddział wroga, czego cudem nie przypłacił życiem. Cudem także uszedł spod luf plutonu egzekucyjnego po jednym z kolejnych swoich wybryków. Co było dalej? Prawdziwa feria przygód. Wojna, wyjazd do Afryki, by walczyć z Arabami, ciężka praca fizyczna przy wznoszeniu twierdzy w Ceucie, w końcu mała księgarnia w Grenadzie w której sprzedawał książki i obrazy religijne. Prawda, że to życiorys godny miłośnika przygód i serc niewieścich? Takie detale, jak wpędzenie pierwszych rodziców do grobu swoją ucieczką i złamanie serca drugim, zupełnie nie powinny przeszkadzać nam w jego kontemplowaniu. Nadszedł jednak w końcu dzień 20 stycznia 1538 roku. W Grenadzie odbywał się sławny odpust ku czci św. Sebastiana. Do miasta przybyło mnóstwo ludzi, pobożne książki i obrazki sprzedawały się jak ciepłe bułeczki. Wszystko szło po myśli naszego Jana aż do kazania, które wygłosił zaproszony kaznodzieja, św. Jan z Avila. Każde jego słowo przeszyło serce dzisiejszego patrona jak miecz. W jednej chwili dotarł do niego ogrom cierpienia, jakie sprawił innym swoim sposobem życia. Zaczął drapać sobie twarz i wzywać Bożego miłosierdzia. Posądzony o atak szaleństwa został natychmiast obezwładniony i zamknięty w domu dla obłąkanych. Spędził tam całe 40 dni. Gdy jednak w końcu odzyskał wolność, był już zupełnie innym człowiekiem. Gorąco zapragnął zadośćuczynić za wyrządzone innym zło. Ponieważ nie żyli już ci, których zranił najbardziej, podjął się opieki nad tymi, z którymi dzielił wspólny los w szpitalu. Otworzył dla nich mały przytułek, tzw. zakład miłosierdzia, który utrzymywał jedynie z tego, co sam wyżebrał na ulicach Grenady. Uprosił okolicznych lekarzy, by część swojego czasu poświęcili jego podopiecznym, licząc jedynie na nagrodę w niebie. Zadbał też o to, by chorzy mieli stałą duchową opiekę kapłanów. Z czasem pozyskał sobie towarzyszy – tworząc początki zakonu szpitalnego zwanego "dobrymi braćmi – bonifratrami". I tak oto, nasz dzisiejszy patron pod koniec swojego życia stał się wreszcie naprawdę godnym imienia, jakie nadali mu niemal pół wieku wcześniej przybrani rodzice - stał się św. Janem Bożym, co w dowód wdzięczności za dokonane dzieła tuż przed śmiercią naszego patrona uroczyście potwierdza biskup Grenady.