Są patroni, którzy w ciągu swojego życia przemierzyli całe kraje albo kontynenty, będąc dla wielkich rzesz ludzi znakiem Bożej obecności. Ale są i tacy, dla których cały świat ograniczył się do rodzinnego miasta i najbliższego regionu.
Są patroni, którzy w ciągu swojego życia przemierzyli całe kraje albo kontynenty, będąc dla wielkich rzesz ludzi znakiem Bożej obecności. Ale są i tacy, dla których cały świat ograniczył się do rodzinnego miasta i najbliższego regionu. Czy ci pierwsi są w związku z tym ważniejsi od tych drugich? W żadnym razie, co wyraźnie zaznacza Kościół równając ich wszystkich w jedynej sensownej perspektywie – chwale nieba. I dlatego dzisiejszy święty, choć od urodzenia do śmierci związany z niewielką mieścinką we Włoszech, może oddziaływać na mieszkańców całego globu. Co zatem ma nam do powiedzenia święty Franciszek Antoni Fasani, franciszkanin konwentualny z Lucera? Niewiele, choć jego żywiołem było słowo, jak przystało na kaznodzieję. Rzecz tylko w tym, że Franciszek był zwolennikiem homilii prostych, zwięzłych i uduchowionych, a przede wszystkim gruntownie przygotowanych i przemyślanych. Dlatego mówił mało, ale jak już coś powiedział, to miało swoją wagę. Tą samą zasadę, której dawał wyraz na ambonie, stosował także w konfesjonale. Choć spędzał długie godziny na spowiadaniu licznych penitentów, to jednocześnie odznaczał się cierpliwością i łagodnością, a jego pouczenia były krótkie i rzeczowe. Ludzie brali je sobie do serca, a drogę do Kościoła dzięki jego słowom i czynom znajdowało wiele osób, którym na pierwszy rzut oka nie było po drodze z Panem Bogiem. Jeszcze raz podkreślmy, ojciec Franciszek Antoni Fasani, był oszczędny w słowach, ale wylewny w świadectwie, jakie dawał swoim życiem. W całej północnej Apulii nie było miasta i wsi, gdzie nie zjawiłby się chociaż raz ze swoim kazaniem lub konferencją. Znajdował na to czas, choć równocześnie był wykładowca teologii, mistrzem nowicjatu i gwardianem macierzystego konwentu w Lucera, do którego trafił już jako 6-latek w roli ministranta i ucznia w przyklasztornej szkole. Otaczał opieką ubogich, więźniów, zwłaszcza tych skazanych na śmierć, którym starał się zawsze przyjść z pomocą. Był miłosierny i przyjazny dla każdego, kogo spotkał na swojej drodze, a pytany o powód takiego stanu rzeczy odpowiadał prosto: „Mam nadzieję, że pewnego dnia będę mógł powiedzieć memu Bogu - 'Byłem pobłażliwy, nie zaprzeczam temu; ale to Ty mnie tego nauczyłeś' ”. Jest jeszcze jedna rzecz, która utkwiła w pamięci każdemu, kto zetknął się ze św. Franciszkiem Antonim Fasanim. Jaka? Miał niezwykłe nabożeństwo do Matki Bożej. Już w jego domu rodzinnym każdego wieczoru odmawiano wspólnie, na klęcząco, różaniec i litanię loretańską, ale po wstąpieniu do zakonu ta pobożność rozwinęła się w nim i pogłębiła. Codziennie po Nieszporach przez pół godziny modlił się przed ołtarzem Niepokalanej; wracał tam też o północy, tuż przed udaniem się na spoczynek. Często głosił kazania o Matce Bożej, wzywając wiernych: "Kochajmy Maryję! Uciekajmy się do Niej w pokusach, cierpieniach, oschłości ducha, w każdej potrzebie duszy i ciała! Kto jest prawdziwym czcicielem Maryi, nie zazna potępienia. Ona jest bowiem kluczem do nieba”. Jak głosił tak też czynił - św. Franciszek Antoni Fasani odszedł z tego świata trzymając obrazek Niepokalanej i odmawiając kantyk Magnificat. Był 29 listopada 1742 roku, a po ulicach Lucery rozbiegły się dzieci wołając na głos: "Święty nie żyje! Święty nie żyje!".