Powstanie listopadowe ukształtowało polską debatę publiczną na ponad 150 lat. Gdyby nie wybuchło, bylibyśmy dzisiaj innym narodem.
Upadek powstania rozpętał falę sporów i rozliczeń, toczonych na emigracji i w kraju. Wokół nich tworzyły się partie i stronnictwa, natomiast popowstaniowy dylemat „bić się czy się nie bić” stał się powodem kolejnych polemik przy okazji następnych narodowych insurekcji, zamieszek i kryzysów. Zażarte dyskusje o ocenę powstania listopadowego, prowadzone przez polskich historyków i publicystów, trwały jeszcze w latach 80. XX wieku, 150 lat po jego upadku. Nawet zawodowi historycy porzucali „chłodny” warsztat naukowca i rzucali się w wir prasowych sporów. Popowstaniowe debaty wykazały zdumiewającą trwałość po części dlatego, że klęska wywołała niesłychaną erupcję dzieł artystycznych, które kształtowały kolejne pokolenia Polaków. W ciągu kilkunastu miesięcy po upadku powstania Adam Mickiewicz napisał trzecią część „Dziadów”, Juliusz Słowacki „Kordiana”, a Fryderyk Chopin skomponował Etiudę Rewolucyjną. Potem powstawały kolejne wielkie dzieła. Jeszcze Stanisław Wyspiański aż trzy dramaty poświęcił powstaniu, ze słynną „Nocą Listopadową” na czele.
Zaprzepaszczona szansa?
Powstanie listopadowe nie było najbardziej tragiczne, jeśli weźmiemy pod uwagę liczbę jego ofiar lub skalę popowstaniowych represji. Dlaczego zatem wywołało tak wielką narodową traumę? Otóż w opinii znacznej części ówczesnego społeczeństwa, podzielanej później przez wielu publicystów i niektórych historyków, było jedynym polskim XIX-wiecznym zrywem narodowym, który miał realne szanse na zwycięstwo. Te szanse zostały zmarnowane przez samych Polaków. Nie przez zmowę zaborców „zadających cios nożem w plecy”, jak podczas rozbiorów w XVIII w. i kampanii wrześniowej w 1939 r. Nie przez zdradę sojuszników, jak w roku 1939 i 1945. Nie przez brak uzbrojenia i wyposażenia, jak podczas powstania styczniowego. Także klęska poniesiona podczas epopei napoleońskiej nie podzieliła narodu, bo przecież za niepowodzenie odpowiadał cesarz Francuzów.
Inaczej było w powstaniu listopadowym. Królestwo Polskie dysponowało wówczas profesjonalnym, dość licznym wojskiem. Mieliśmy nawet jednostkę wojsk rakietowych (wyposażonych w tzw. race kongrewskie). Nasi żołnierze byli znacznie lepiej wyszkoleni niż rosyjscy i wygrali podczas powstania więcej bitew niż przeciwnik. Państwa ościenne zachowały neutralność. W wojsku rosyjskim wybuchła epidemia cholery. Los nam więc sprzyjał. Po kilku wygranych bitwach wydawało się, że zwycięstwo jest blisko. A jednak nadeszła klęska. Powszechnie obwiniano o nią część elit społeczeństwa z generalicją na czele. Przywódcom powstania zarzucano zdradę, przywiązanie do wygodnych posad, które otrzymali z łaski cara, brak uczuć patriotycznych.
Faktem jest, że kolejni dyktatorzy zrywu nie wierzyli w sukces i mając nadzieję na jakiś kompromis z carem, oddali Rosjanom inicjatywę strategiczną. Pierwszy dyktator, gen. Józef Chłopicki, w Noc Listopadową mówił znajomym: „Półgłówki zrobiły burdę, którą wszyscy ciężko przypłacić mogą. (...) Marzyć o walce z Rosją (...) jest pomysłem głów, którym piątej klepki brakuje”. Później jednak bohatersko i fachowo dowodził w największej bitwie powstania pod Grochowem. Taktyczne zwycięstwo (bitwa była nierozstrzygnięta, ale ofensywa silniejszego liczebnie wroga została powstrzymana) przypłacił utratą nogi. Jego następca gen. Jan Skrzynecki popełnił natomiast kolosalne błędy. Czekał biernie nawet wtedy, kiedy miał szansę zniszczyć armię rosyjską, nieostrożnie maszerującą przed frontem polskich wojsk w okolicach Warszawy.
Ludzie oskarżający generałów o zdradę zapominali jednak, że samo rozgromienie armii interwencyjnej nie zapewniało nam zwycięstwa w wojnie. Rosja mogła wysłać na front kolejną stutysięczną armię, równie dobrze wyposażoną jak pierwsza, a zasoby Królestwa Polskiego (liczącego 3,2 mln ludności) były bardzo ograniczone. Generałowie, mający za sobą doświadczenie wojen napoleońskich, zdawali sobie sprawę z tej dysproporcji sił i potencjału gospodarczego obu stron. Mieli więc nadzieję na ugodę z carem. Zwolennicy walki do końca nie chcieli o tym słyszeć.
Tragedia pomyłek
Wybuch powstania był fatalnie przygotowany. W Noc Listopadową powstańcy działali nieudolnie. 18 z nich pod wodzą Ludwika Nabielaka wdarło się do Belwederu z zamiarem zabicia naczelnego wodza wojska polskiego wielkiego księcia Konstantego. Zastrzelili kilka osób i uciekli, wołając, że Konstanty nie żyje. Tymczasem wielki książę spokojnie opuścił pałac. Pożar browaru na Solcu, który miał być hasłem do wyjścia na ulicę, został ugaszony, zanim podchorążowie pod wodzą Piotra Wysockiego doszli na miejsce i zdołali krzyknąć: „Chodźcie z nami”. Lud, który zabrał broń przechowywaną w arsenale, nie chciał jej oddać, więc brakowało karabinów dla rekrutów zaciąganych do armii.
W Warszawie stacjonowało 6,5 tys. rosyjskiego wojska, które z łatwością stłumiłoby zamieszki, gdyby dostało taki rozkaz, zwłaszcza że polscy żołnierze byli zdezorientowani. Wielki książę jednak miał sentyment do Polaków. Nakazał więc przywrócenie porządku im samym, żeby uniknąć rozlewu krwi. Kilku generałów próbowało wówczas przemówić podchorążym do rozsądku, ale oni zastrzelili ich jako zdrajców. Z rąk powstańców zginęło wówczas sześciu polskich generałów – więcej niż poległo ich później z rąk Rosjan podczas całej, trwającej ponad 9 miesięcy wojny.
Od chwały do zdrady jeden krok
Po stłumieniu powstania car Mikołaj I nakazał zbudować na placu Saskim pomnik lojalnych wobec niego generałów, którzy zginęli podczas Nocy Listopadowej. Kolejne pokolenia patriotycznych warszawiaków nakazywały swym dzieciom pluć na ten pomnik, ilekroć koło niego przechodziły. Działo się tak aż do 1917 roku, kiedy pomnik rozebrano. Nikt nie pamiętał o wcześniejszych zasługach generałów, weteranów wojen napoleońskich. Stali się znienawidzonymi zdrajcami. Niewiele brakowało, a wśród nich znalazłoby się też nazwisko gen. Józefa Sowińskiego. On także próbował powstrzymać podchorążych. Wymierzyli już w niego karabiny, ale w ostatniej chwili jeden z nich krzyknął: „Dajcie spokój, przecież to inwalida” (gen. Sowiński stracił nogę w bitwie pod Borodino w czasie wyprawy Napoleona na Moskwę w 1812 r.). Dzięki temu generał ocalał i mógł we wrześniu 1831 roku bohatersko bronić Warszawy przed szturmującymi Rosjanami. Na szańce Woli, gdzie dowodził obroną, przypuszczono najcięższy atak i generał poległ na polu chwały. Uwiecznili to Juliusz Słowacki w wierszu „Sowiński w okopach Woli” oraz Wojciech Kossak na obrazie „Generał Sowiński na szańcach Woli”. Sowiński trafił więc do narodowej legendy i podręczników szkolnych jako wzór patriotyzmu.
Mniej szczęścia miał gen. Józef Nowicki. Ten bohater insurekcji kościuszkowskiej i kampanii napoleońskich nie miał zamiaru uspokajać powstańców, ale w ciemności jeden z nich pomylił go ze znienawidzonym rosyjskim generałem Lewickim. Zanim się zorientował, wystrzelił i gen. Nowicki zginął przez pomyłkę. Tym niemniej car kazał umieścić jego nazwisko na pomniku. Pokolenia polskich dzieci pluły potem na nazwisko Nowicki, a pamięć o nim została na zawsze wymazana z narodowego panteonu chwały.
Zdrajcy i szaleńcy
Generalnie polemika popowstaniowa sprowadzała się do tego, że jedna połowa Polaków oskarżała drugą połowę o zdradę narodu, a druga nazywała tę pierwszą oderwanymi od rzeczywistości szaleńcami. Wszyscy zwolennicy walki otrzymywali łatkę wariatów popychających Polaków do zagłady, a jej przeciwnicy byli traktowani jak zaprzańcy wysługujący się zaborcom.
Dziś już oczywiście nie zadajemy sobie pytania „bić się czy się nie bić”, tym niemniej klimat tamtych polemik pozostał. Pewnie dlatego połowa Polaków to dziś „zdrajcy plujący na swój naród w Brukseli jak Targowica”, a druga połowa to „wariaci, którzy dla swoich ideowych fantasmagorii wypychają kraj z Europy i prowadzą ku zgubie”. W klimacie takich oskarżeń trudno o wyważone sądy, zauważenie u przeciwników politycznych jakichkolwiek plusów czy przynajmniej dobrej woli. A wszystko to zaczęło się w chłodną noc z 29 na 30 listopada 1830 roku…•
Boże, coś Polskę
Dziś trudno w to uwierzyć, ale utwór ten powstał na cześć… cara Rosji (i jednocześnie króla Królestwa Kongresowego) Aleksandra I. Autorem jest Alojzy Feliński. Wiersz powstał 20 lipca 1816 roku i nosił tytuł „Pieśń narodowa za pomyślność króla”. Refren brzmiał: „Przed Twe ołtarze zanosim błaganie, naszego króla zachowaj nam, Panie”.