Jest taka legenda, która doskonale obrazuje dzisiejszego patrona. Otóż zdarzyło się, że z Krakowa udał się w roku świętym 1450 do Rzymu, by uzyskać odpust jubileuszowy.
Jest taka legenda, która doskonale obrazuje dzisiejszego patrona. Otóż zdarzyło się, że z Krakowa udał się w roku świętym 1450 do Rzymu, by uzyskać odpust jubileuszowy. W drodze powrotnej napadli go jednak zbójcy i złupili go ze wszystkich rzeczy, które miał przy sobie. Cudem, tylko nie pozbawili go życia, ale na odchodne kazali mu przysiąc, że nie ma gdzieś jeszcze ukrytych pieniędzy. Nasz pielgrzym przysięgę złożył, ale po chwili, gdy bandyci już odchodzili, przywołał ich z powrotem. Na ich oczach wypruł kilka ostatnich dukatów zaszytych w sukni i wręczył je hersztowi. Na pytanie, po co to robi, odparł, że jako kapłan i profesor Akademii Krakowskiej złożył ślub służenia prawdzie bez względu na cenę. I ten radykalizm życiowej postawy naszego patrona przemówił do tych prostych ludzi tak bardzo, że zwrócili mu wszystko, co mu zabrali. Tyle, jako się rzekło legenda, ale jest w niej z całą pewnością ziarno prawdy, skoro Klemens XIII włączając Jana Kantego w poczet świętych, a o nim tu mowa, tak opisał jego postać w bulli kanonizacyjnej: "W jego słowach i postępowaniu nie było fałszu ani obłudy: co myślał, to i mówił. A gdy spostrzegł, że jego słowa, choć słuszne, wzbudzały niekiedy niezadowolenie, wtedy usilnie prosił o wybaczenie, choć winy nie było po jego stronie. Codziennie po ukończeniu swoich zajęć udawał się z Akademii prosto do kościoła, gdzie się długo modlił i adorował Chrystusa utajonego w Najświętszym Sakramencie. Tak więc zawsze Boga miał w sercu i na ustach". Mamy zatem dzisiaj wspomnienie człowieka niezwykłego. Profesora Akademii Krakowskiej, który wykładając przez ponad pół wieku filozofię i teologię, nigdy nie wywyższał się z powodu swojej niezwykłej wiedzy. Choć miał do tego prawo, nigdy nie wyręczał się innymi - piastował funkcję dziekana i urząd rektora, jednak osobiście przepisywał manuskrypty, czerpiąc z nich wiedzę i ćwicząc się w pokorze. Jego rękopisy liczą łącznie ponad 18 000 stron. Biblioteka Jagiellońska do dziś przechowuje je w 15 grubych tomach. Znamy aż 26 kodeksów, które własnoręcznie przepisał. A przecież Jan Kanty nie jest tylko świętym naukowcem czy akademikiem – to także kapłan. Święcenia przyjął gdzieś około roku 1420, po tym jak został magistrem filozofii. Mniej więcej w tym też czasie, na prośbę bożogrobców z Miechowa, Akademia Krakowska wysłała Jana w charakterze kierownika do tamtejszej szkoły klasztornej. Spędził tam osiem lat formując kleryków zakonnych, pełniąc równocześnie obowiązki kaznodziei przy kościele klasztornym. Nie zaniechał swojej posługi także po powrocie do Krakowa, gdy w pełni pochłonęła go praca na Akademii. Jednak największe wrażenie św. Jan Kanty zrobił nie swoją wiedzą czy kapłaństwem, ale stanowiącą ich podstawę, radykalną postawą ucznia Chrystusa. Był bowiem człowiekiem żywej wiary i głębokiej pobożności. Słynął też z wielkiego miłosierdzia. Nie mogąc zaradzić nędzy ludzi, którzy stanęli na jego drodze – nie ważne czy byli to krakowscy żacy czy biedacy – dzielił się z nimi wszystkim co miał. Jako rektor Akademii zapoczątkował tradycję codziennego odkładania ze stołu profesorów części pożywienia dla jednego biednego. Pomimo bardzo pracowitego i pokutnego życia, jakie prowadził, św. Jan Kanty dożył 83 lat. Zmarł w Krakowie 24 grudnia 1473 r. Istniało tak powszechne przekonanie o jego świętości, że od razu pochowano go w kościele św. Anny pod amboną, a jego kult do dnia dzisiejszego pozostaje żywy. I nic dziwnego, bo spójne połączenie w jednej osobie rzetelnie uprawianej nauki i żywej wiary, coraz częściej wymaga dzisiaj orędownika z nieba.