Był pierwszym człowiekiem, który nie dość, że nie bał się trędowatych na Madagaskarze, to jeszcze uznał ich za ludzi i zaczął społecznie aktywizować.
Miał 48 lat, od 25 był jezuitą, ostatnie 13 spędził jako nauczyciel młodzieży w kolegium Towarzystwa Jezusowego w Chyrowie, gdy 23 października 1897 roku napisał do generała zakonu następujące słowa: "Rozpalony pragnieniem leczenia trędowatych, proszę usilnie o łaskawe wysłanie mnie do jakiegoś domu misyjnego (…). Wiem bardzo dobrze, co to jest trąd i na co muszę być przygotowany; to wszystko jednak mnie nie odstrasza, przeciwnie, pociąga, ponieważ dzięki takiej służbie łatwiej będę mógł wynagrodzić za swoje grzechy. Moja prowincja tylko na tym zyska, tracąc ,gałgana', do niczego niezdatnego, a dom misyjny, do którego zostanę przydzielony, nic nie ucierpi, ponieważ będę się starał, wedle sił i z Boską pomocą wypełniać swoje obowiązki". Nie wiem czy to określenie 'gałgan' ostatecznie przekonało generała jezuitów, ale prośba dzisiejszego patrona, bł. Jana Beyzyma, została wysłuchana – w 1898 roku trafił na Madagaskar, gdzie miał pomagać francuskim misjonarzom w opiece nad trędowatymi. Czy w tamtym czasie brakowało potrzebujących nieco bliżej, że ojciec Beyzym zdecydował się na tak daleką podróż, z której już nie wrócił do kraju? Oczywiście, że byli, ale serce tego zakonnika pochodzącego ze zubożałej wołyńskiej szlachty poruszyło się z nieznaną wcześniej mocą akurat wtedy, gdy w prasie katolickiej przeczytał o trędowatych. I temat ten dosyć dokładnie zgłębił oraz przemodlił, zanim napisał przywołaną na wstępie prośbę. Ale nic nie przygotowało go na to, co zastał na miejscu. "Jadąc sądziłem, że zastanę, jeżeli nie porządny, to przynajmniej siaki taki szpital, a zastałem najokropniejszą nędzę i nic więcej" – pisał do bliskich. A gdy pierwszy szok minął, zabrał się energicznie do pracy. Po pierwsze, zamiast mieszkać w domu zakonnym w stolicy kraju, ojciec Beyzym postanowił swój dom zbudować tuż obok tych, którym miał pomagać, to jest w koloni trędowatych. Po drugie, doszedł do słusznego wniosku, że skupienie w kilku barakach bez okien i podłogi 150 trędowatych, to nie jest najlepszy sposób na zapewnienie im opieki, dlatego własnymi rękami zaczął zmieniać warunki bytowe w leprozorium na lepsze. Po trzecie w końcu uznał, że nie może wymagać od swoich podopiecznych znajomości francuskiego, dlatego nauczył się malgaskiego, by móc bez tłumacza służyć sakramentami i wsparciem duchowym wszystkim potrzebującym. Był pierwszym człowiekiem, który nie dość, że nie bał się trędowatych na Madagaskarze, to jeszcze uznał ich za ludzi i zaczął społecznie aktywizować. Jednak dopiero gdy wymyślił sobie, że postawi tam szpital z prawdziwego zdarzenia, ludzie uznali go za szaleńca. A on istotnie był szaleńcem, ale Bożym, który wszystkie swoje sprawy oddawał Matce Bożej Częstochowskiej, której obraz zabrał ze sobą wyjeżdżając z kraju. I to jej polecił zarówno "czarne pisklęta", jak pieszczotliwie nazywał swoich malgaskich podopiecznych, jak i sprawę szpitala, który – a jakże - stanął w miejscowości Marana w roku 1911. Bł. Jan Beyzym zmarł zaledwie rok później na skutek trudów życia, które podjął. Fakt ten odnotowały wszystkie gazety malgaskie, przytaczając słowa, jakie napisał przed śmiercią: " Nie ma w tym wszystkim żadnej mojej zasługi. Ja tu jestem najkompletniejszym zerem, nic a nic zgoła nie zrobiłem i nie robię. Wszystkim rządzi i wszystko urządza sama Najświętsza Pani, do której zawsze i we wszystkim, w najdrobniejszych nawet rzeczach, udaję się z prośbą; zatem wszystko to jest Jej dziełem, a mojej zasługi nie ma tu wcale."