Ręka zaciśnięta w pięść, trzymająca różaniec. Pamiętam, jak wiele lat temu, patrząc na ten właśnie obraz rosłem w siłę.
Ręka zaciśnięta w pięść, trzymająca różaniec. Pamiętam, jak wiele lat temu, patrząc na ten właśnie obraz rosłem w siłę. Rosłem, niczym marynarze, którzy 7 października 1571 roku zatrzymali pod Lepanto, w jednej z najkrwawszych bitew morskich, flotę turecką sułtana Selima II. Tego samego, który pragnął podbić całą Europę, a z bazyliki Piotrowej zrobić stajnię. Czyż nie różaniec wspomógł wtedy chrześcijańskich żołnierzy w walce? I nie chodzi o to, że modlili się oni sami, ale że ówczesny papież - św. Pius V, dominikanin i gorący czciciel Matki Bożej – mając świadomość zbliżającej się wojny, wezwał wiernych do różańcowego szturmu na niebo. Gdy zaś tego właśnie dnia, 7 października 1571 roku, jak co dzień sam zaczął zanosić żarliwe modlitwy do Maryi, nagle doznał wizji – oto zdało mu się, że znalazł się na miejscu bitwy pod Lepanto. Zobaczył ogromne floty, przygotowujące się do starcia, które napełniły go niepokojem. Ale równocześnie wysoko nad nimi ujrzał Maryję, która patrzyła na niego spokojnym wzrokiem. Kiedy więc dotarła do niego wieść o zwycięstwie chrześcijan, św. Pius V wiedział komu za nie podziękować w pierwszej kolejności. Dlatego 7 października ustanowił świętem Matki Bożej Różańcowej i zezwolił na jego obchodzenie w tych kościołach, w których istniały Bractwa Różańcowe, które szturmowały niebo. A 150 lat później Klemens XI, w podzięce za kolejne zwycięstwo nad Turkami, tym razem odniesione pod Belgradem w 1716 roku, rozszerzył to święto na cały Kościół. Zatem ręka trzymająca różaniec i zaciśnięta w pięść to symbol nie tylko duchowej siły płynącej z tej modlitwy. Ale po latach dotarł do mnie i coraz mocniej do mnie przemawia jeszcze inny obraz – różaniec w dłoniach mojej umierającej babci. Tu nie ma już mowy o sile, o nieugiętym duchu kruszącym wszystko wokół. Jest raczej w tym wspomnieniu różaniec kołem ratunkowym, liną, która pomimo życiowych nawałnic wiąże nas z Piotrową łodzią, z Kościołem. Zamiast triumfalizmu jest doświadczenie zmagania i wysiłek wierności każdego dnia. Nie tylko tego jednego, gdy odnosimy spektakularne zwycięstwo, ale każdego, gdy nie słyszymy żadnych fanfar, a swoje trzeba zrobić. Z tym obrazem wiąże się jeszcze jedna sprawa, o której często zapominamy, traktując różaniec jako nasze wunderwaffe w walce ze złym światem. Otóż różaniec nie spadł z nieba jako absolutna nowość. Pojawił się w późnym średniowieczu jako pomoc dla prostych, nie umiejących czytać i pisać mnichów, którzy, nie mogąc modlić się psalmami, powtarzali 'Pozdrowienie anielskie' i 'Ojcze nasz', medytując nad tajemnicami historii zbawienia. Był więc w swej istocie różaniec nie tyle bronią, co protezą, którą Bóg zaoferował nam wszystkim, mocno życiowo kulejącym, byśmy mieli solidną podporę na naszej drodze z ziemi do nieba. Rozważając bowiem wraz z Maryją historię Wcielenia, choć nie posiadamy teologicznych dyplomów, zagłębiamy się jednocześnie w największą tajemnicę naszej wiary – tajemnicę Boga, który w Jezusie Chrystusie nie przyszedł świata potępić, tylko Zbawić. I to ta właśnie bezwarunkowa Miłość nieustannie przez nas medytowana - jeśli tylko jej na to pozwolimy – zwycięża. Tak w świecie, jak i w naszym sercu.