Umrzeć z głodu. To wydaje się nam dzisiaj, w czasach gdy wyrzucamy jedzenie, czymś nieprawdopodobnym. A jednak taka właśnie śmierć spotkała dzisiejszego patrona.
Umrzeć z głodu. To wydaje się nam dzisiaj, w czasach gdy wyrzucamy jedzenie, czymś nieprawdopodobnym. A jednak taka właśnie śmierć spotkała dzisiejszego patrona. Mógł jej uniknąć, ale uznał, że cena za tak ocalone życie byłaby zbyt wysoka. Zaproponowano mu bowiem, by głód ciała zamienił na głód duszy, by najadł się do syta i wrócił do domu, ale wyrzekł się kapłaństwa i narodowości – iście szatańska transakcja. Jak dużo kosztowało, wyczerpanego z głodu do granic możliwości dzisiejszego patrona odrzucenie tej propozycji, tego nie wiemy. Wierzymy natomiast, że jego decyzja sprawiła, że 18 września 1942 roku bramy nieba zostały dla niego szeroko otwarte. Dla kogo? Chłopaka z niewielkiej wioski leżącej w połowie drogi między Ostrowem Wielkopolskim a Kaliszem. Przyszedł tam na świat w roku 1905, w 24 zdał maturę, a w 29, dokładnie 16 czerwca przyjął święcenia kapłańskie. Znał się na pracy na roli, bo aż do święceń pomagał rodzicom na gospodarce, a jako neoprezbiter na sześć lat trafił do wielkomiejskiej parafii św. Marcina w Poznaniu. Sprostał temu wyzwaniu tak dobrze, że w wieku 31 lat został proboszczem w Gościeszynie, 70 km na południowy zachód od Poznania. Nasz patron przyciągnął swoją posługą do Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży Męskiej i Żeńskiej niemal całą młodzież parafii. Pomagał w przygotowaniach przedstawień teatralnych i animował działalność chóru kościelnego. Postarał się także o to, by sprowadzili się do tej niewielkiej miejscowości jego rodzice i najmłodsze rodzeństwo, m.in. siostra Pelagia, która wstąpiła do sióstr serafitek. To jednak było dopiero w roku 1945, natomiast wcześniej, tuż po wybuchu wojny, proboszcz i jego parafianie stali się ofiarami brutalnego napadu kolonistów niemieckich z pobliskiej wsi Tarnowa. Wyłamano okna plebanii, dokonano rewizji osobistej obecnych, kapłanowi zagrożono śmiercią. Szczęśliwie skończyło się tylko na rabunku mienia, ale do czasu... Jesienią 1941 roku rozpoczęła się kolejna fala zatrzymań polskich kapłanów w Kraju Warty, jak Niemcy określali obecne tereny zachodniej Rzeczypospolitej. Proboszcz z Gościeszyna mógł uniknąć aresztowania, bo w porę go ostrzeżono. Nie skorzystał jednak z okazji i 6 października 1941 roku został uwięziony - najpierw w poznańskim Forcie VII, a po zaledwie dwóch tygodniach w KL Dachau, gdzie nadano mu numer 28074. Dalej jego życie potoczyło się podobnie jak w przypadku 1748 innych polskich duchownych osadzonych w tym nazistowskim obozie koncentracyjnym. Po odmówieniu podpisania niemieckiej listy narodowościowej, był bity i szykanowany. Pracował w "komandzie śniegowym", bez odpowiedniego ubrania i obuwia, o nieustannym głodzie. Szybko się przeziębił, a ciało pokryły wrzody. Trafił do obozowego "szpitala", tzw. rewiru, ale ku zaskoczeniu strażników wyzdrowiał. W międzyczasie zmieniła się pora roku, więc pracował na plantacjach. Po pół roku zaczął jednak słabnąć i chorować. Ostatnią próbę wydostania go z obozu podjęła więc rodzina pisząc do naczelnika. Gestapo postawiło jednak dwa wspomniane na wstępie warunki: wyrzeczenie się kapłaństwa i Polskości. Żadnego nie spełnił więc umarł, ale zyskał chwałę nieba. Kto taki? Bł. Józef Kut, kapłan i męczennik.