Myśl wyrachowana: Koniec świata nie jest tak ważny jak to, że nie mamy końca.
Kończy się chrześcijaństwo, wali się ustalony porządek, przyzwyczajone do wygód rozlazłe społeczeństwo nie jest w stanie powstrzymać katastrofy. W Kościele kłótnie i podziały, co chwila ktoś wymyśla nową herezję. Wraz z falami migrantów nadchodzą nowe religie, nowe zwyczaje, nowa władza. Nie, to nie rok 2020. To V i VI wiek, schyłek antyku.
Papiestwo w kryzysie. W pewnym momencie jest jednocześnie trzech ludzi, którzy twierdzą, że piastują najwyższy urząd w Kościele – i mało kto wie, jak jest naprawdę. Rozdarcie, gorszące spory przechodzące w krwawe konflikty. To też nie o naszych czasach – to koniec średniowiecza.
Zgorszenia i skandale nawet na najwyższych stanowiskach w Kościele. Całe państwa odpadają od Kościoła, księża, a nawet biskupi masowo porzucają swój stan, zakonnicy i zakonnice odchodzą z klasztorów. Połowa Europy zmienia wyznanie, a cały kontynent pogrąża się w wojnach na tle religijnym. I to nie nasza epoka. To się działo po wybuchu reformacji, 500 lat temu.
I tak dalej. Prawie nie było takiego okresu, gdy było miło i spokojnie. Za każdym razem ludziom wierzącym towarzyszyło poczucie, że to koniec świata, i zawsze następowało coś, co odwracało beznadziejną sytuację.
Dziś czytam, że nasz chrześcijański świat już się rozpadł, a to, że jeszcze ktoś gdzieś zachowuje się jak wierzący, to tylko z rozpędu i przyzwyczajenia. Tak przynajmniej wynika z niektórych analiz publikowanych w całkiem poważnych pismach przez całkiem poważnych ludzi.
Jasne, że doszliśmy do jakiegoś punktu krytycznego. A jednak przy każdej kasandrycznej prognozie przychodzą mi na myśl dzieje Kościoła, który znał gorsze sytuacje.
Nie chodzi o pocieszanie się, a tym bardziej o usprawiedliwianie zła. Chodzi o realizm, a on każe unikać mylenia części z całością. Nie bez powodu Paweł porównał Kościół do ciała. Bo Kościół jest trochę jak każdy z nas – wielkość miesza się w nim z małością, tak jak nasze dobre wybory mieszają się z paskudnymi. Pierwsze wynikają z posłuszeństwa Bogu, drugie – duchowi tego świata. I w zasadzie ciągle od nowa, pokolenie po pokoleniu, to przerabiamy. Skoro z Boga robimy problem, skazujemy się na problemy. Z kolei pogrążeni w problemach otrzymujemy szansę otrzeźwienia i spokornienia, z której skorzystamy albo nie.
Bo po prawdzie kryzysy nie są niczym złym. Złe może być to, co je wywołuje, tak jak zła była choroba Łazarza. On od tego dostał takiego kryzysu, że umarł, a Pan Jezus i temu dał radę. Nie ma więc co biadolić, że ludzie globalnie zapominają o Bogu, tylko sobie o Nim indywidualnie przypomnieć. Wskrzeszeniem zajmie się On.
Bo to nie koniec świata. Założymy się?•