Miała 12 lat, gdy poważnie zachorowała i lekarze bezradnie rozkładali ręce, badając jej przypadek. Przyczyna złego stanu zdrowia tej dziewczynki była dla nich tajemnicą. W wieku 20 lat, wracając tramwajem z fabryki, spadła z platformy i złamała miednicę.
Lekarze znowu bezradnie rozłożyli ręce, bo złamanie było wyjątkowo paskudne i ostatecznie doprowadziło ich młodą pacjentkę do paraliżu. Dodatkowo, w następstwie komplikacji związanych z długotrwałym unieruchomieniem ciała straciła ona również wzrok. Jakby tego było mało, licząc sobie lat 38 doznała poważnego złamania nogi, a zmarła rok później na nowotwór złośliwy, który z niespotykaną siłą zaatakował jej ciało. Prawda, że ta kobieta rodem z Saragossy, która urodziła się w roku 1906, nie miała w życiu łatwo? Ale nie wspominamy jej dzisiaj z uwagi na cierpienie, którego doznała w nadmiarze, tylko z powodu Bożej łaski, której doznała i postanowiła nie roztrwonić. Oto bowiem leżąc w szpitalach, a następnie w domu, w Saragossie, przy ulicy Cerdán 24, coraz bardziej otwierała się na to, czego pragnęła jeszcze jako dziecko, a co dostrzegali od urodzenia jej bliscy – a najbardziej ze wszystkiego chciała być zakonnicą. I choć stan zdrowia jej na to nie pozwalał – które bowiem zgromadzenie przyjęłoby do wspólnoty obłożnie chorą postulantkę – to jednak z dnia na dzień i z roku na rok jej pokój coraz bardziej stawał się zakonną celą. Odwiedzali ją bowiem przyjaciele i znajomi, i dosłownie zarażali się od niej dobrocią, prostotą i pokorą. Wychodzili z jej pokoju i wracali coraz liczniej tworząc wspólnotę. Wspólnotę tak zresztą trwałą, że przetrzymała okres hiszpańskiej wojny domowej. Gdy strzały na ulicach ucichły, nasza sparaliżowana i niewidoma bohaterka tej historii poprzez pełnomocnika zwróciła się z prośbą do biskupa Saragossy o zatwierdzenie zgromadzenia, którego członkowie będą naśladowali aktywne życie Chrystusa na ziemi, podejmując się dzieł miłosierdzia. I wtedy stał się cud. 8 grudnia 1939 roku w uroczystość Niepokalanego Poczęcia NMP, ta licząca sobie wtedy 33 lata dojrzała kobieta, została uzdrowiona. Stanęła po latach na nogi i przejrzała na oczy, a lekarze, jak to już miało miejsce w tej historii, rozłożyli po prostu bezradnie ręce. Jeżeli państwo zaczęli teraz gorączkowo liczyć, to już spieszę z pomocą – naszej patronce Bóg dał 5 lat zdrowia, by doprowadziła do końca dzieło, które zainicjowała. Kłopot tylko w tym, że była wojna, że wśród społeczeństwa panowały niebezpieczne nastroje, a nowy „związek pobożny” - bo na taką formułę zgodził się biskup – chciał głosić konferencje, promować praktyki religijne i pomagać ubogim w robotniczych i niebezpiecznych dzielnicach miasta. Trwało to całe 3 lata, zanim hierarcha zgodził się, by Pobożne Stowarzyszenie Misjonarek Jezusa, Maryi i Józefa mogło rozpocząć swoją działalność i to w okrojonej formie. I co? Czy wtedy nasza patronka złamała nogę? Nie, wcześniej jeszcze została na skutek różnych personalnych rozgrywek zdyskredytowana i odsunięta od swojego dzieła. Dopiero wtedy miała wypadek samochodowy, w wyniku którego straciła władzę w nodze i zaatakował ją nowotwór złośliwy. Umierając 27 sierpnia 1945 roku, mogła śmiało powiedzieć, że życie jej nie rozpieszczało. Zamiast tego po prostu odeszła do Boga. Kto taki? Bł. Maria Pilar Izquierdo Albero.