No cóż, ten młody człowiek z całą pewnością nie był orłem. I to nie dlatego, że nie miał okazji do pobierania nauki – jako syn kamerdynera na dworze w Ociążu, to koło obecnego Ostrowa Wielkopolskiego, miał bowiem szansę chodzić do szkoły.
Skończył zatem podstawówkę, gimnazjum i liceum. Był nawet pilnym uczniem, ale wiedza nie była miłością jego życia. Tę ocenę potwierdził zresztą proboszcz z Ociąża, który naszemu małoletniemu patronowi musiał wystawić opinię w związku z jego zamiarem wstąpienia do seminarium. „Młodzieniec pobożny i skromny, zamknięty w sobie, unikający rozrywek, ale chętnie pomagający przy ołtarzu i regularnie przystępujący do sakramentów”. W podobnym tonie utrzymana była także opinia na jego temat zachowana w archiwach seminarium: „Średnio zdolny. Pilny. Spokojny i zamknięty. Asceta”. Gdyby przeszedł obok państwa na ulicy, pewnie nie zwrócilibyście na niego uwagi. Także na towarzyskim spotkaniu nie rzucałby się w oczy. Jednak żaden z jego parafian, którym służył jako wikary począwszy od święceń w roku 1937 nie powiedziałby o nim „kapłan bez właściwości”. Bo chociaż w oczach świata niczym nie wyróżniał się z tłumu, to jako ksiądz miał w sobie Bożego Ducha. Przejawiał się on w czasie kazań, w długich godzinach samotnej adoracji, a przede wszystkim w konfesjonale. I choć to nie była z całą pewnością aktywność polityczna, a Szubin w którym posługiwał znalazł się po 1 września 1939 roku w Kraju Warty, czyli w III Rzeszy, to i tak ten młody prezbiter znalazł się na cenzurowanym. Dlaczego? Za sprawą realizowanej na tych terenach niemieckiej polityki wobec Polaków, którą streszczało hasło: „bez Boga, bez religii, bez kapłana i sakramentu”. Jej ofiarą, już miesiąc po rozpoczęciu wojny, padł proboszcz parafii szubińskiej, ks. Stanisław Gałecki. Nasz patron, wobec takiego obrotu sprawy, zaczął ukrywać się u dwóch miejscowych rodzin, nie zaprzestając, w miarę możliwości, kapłańskiej posługi parafianom w szczególności tym chorym. Pieszo wędrował ścieżkami swojej parafii, docierając do potrzebujących. Gdy pierwsza fala prześladowań się wyciszyła, nawiązał kontakt z przełożonymi i został ustanowiony administratorem parafii pw. św. Mikołaja we wsi Łubowo pod
Gnieznem. Gestapo aresztowało go tam jednak pod koniec sierpnia 1940 roku i w ramach drugiego etapu eksterminacji polskiego duchowieństwa dostał się najpierw do obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen, a następnie w Dachau. Tam podzielił los tysięcy polskich kapłanów, choć akurat jego współwięźniowie z bloku 26 zapamiętali bardzo dokładnie. Bo ten „średnio zdolny, pilny, spokojny i zamknięty w sobie asceta”, jak opisano go w seminarium, w warunkach obozowego upodlenia zaczął roztaczać wokół siebie niezwykłą jasność wiary i dobroć. Podnosił na duchu załamanych, kierując ich myśl ku miłosierdziu Boga. Okazywał heroiczną miłość bliźniego, gdy sam cierpiąc z wycieńczenia niósł pomoc potrzebującym, albo dzielił się z nimi swoją porcją chleba. Wszystko, co robił, wykonywał dobrze. Nawet w warunkach obozowych. Zmarł z wycieńczenia 20 VIII 1942 roku. Kto taki? Błogosławiony Władysław Mączkowski, zwykły kapłan, który w największym mroku zła okazał się dla wielu latarnią Boga.