Do wspólnoty Kościoła zostaliśmy poprzez chrzest święty w zdecydowanej większości włączeni jako dzieci.
Do wspólnoty Kościoła zostaliśmy poprzez chrzest święty w zdecydowanej większości włączeni jako dzieci. Potem była katecheza, Pierwsza Komunia, bierzmowanie. Wiemy zatem w co wierzymy, regularnie się spowiadamy, co niedzielę uczestniczymy we Mszy św. Jesteśmy niczym dobrze naoliwiony religijny mechanizm, który raz puszczony w ruch działa bez zarzutu. Czy to źle, spytacie państwo? W żadnym razie. Przecież dokładnie tak wyglądało życie naszego dzisiejszego patrona. Urodził się we francuskiej Flandrii, ochrzczono go, przyjął pierwszą Komunię i został umocniony bierzmowaniem – bo to właśnie znaczy to słowo. Szanował rodziców, dlatego przerwał naukę, gdy zmarł jego tato, by wspomóc owdowiałą mamę pracą swoich rąk. Po jej śmierci podjął na nowo studia, a w roku 1864 wstąpił do franciszkanów. Mając 32 lata otrzymał święcenia kapłańskie. Jako prezbiter i franciszkanin niósł sakramentalną pomoc żołnierzom w czasie wojny francusko-pruskiej, potem w Bordeaux z paroma współbraćmi założył klasztor, w którym został nawet wybranym gwardianem. Ponieważ miał lekkie pióro pisywał do franciszkańskich czasopism, a łatwość wymowy sprawiła, że ustąpił z funkcji przełożonego i zaczął prowadzić cykl rekolekcyjny. Za zgodą przełożonych wyjechał do Palestyny, gdzie darem słowa służył wiernym w Syrii i Egipcie. Gdy trafił do Jerozolimy, został powołany na stanowisko wikariusza kustodialnego. Czegóż on nie robił w Bazylice Grobu Pańskiego? Prowadził modlitwy pielgrzymkowe, był przewodnikiem, rekolekcjonistą, inicjatorem powrotu do tradycji odprawiania Drogi Krzyżowej po ścieżkach Kalwarii. Ponieważ znał się na ekonomii i był dobrym organizatorem jego opiece powierzono prace budowlane w Jerozolimie, to jest odbudowę niszczejących kościołów i wznoszenie miejsc noclegowych dla ciągłego strumienia pielgrzymiego. Ponieważ pieniędzy na to stale brakowało, a polityczna sytuacja była niewesoła, jako francuski franciszkanin wpadł na pomysł, by po datki udać się do Nowej Francji czyli do Kanady. To był prawdziwy strzał w dziesiątkę i pieniądze zza oceanu popłynęły strumieniem do Ziemi Świętej. Gdy opuszczał Kanadę po 8 miesiącach głoszenia kazań i konferencji, nasz dzisiejszy patron wiedział jednak, że coś się w jego posłudze zmieniło. Niby znowu w Jerozolimie wpadł w wir obowiązków przełożonego franciszkanów, dopiął projekt odbudowy starożytnej bazyliki w Betlejem, pogodził zwaśnione przy okazji tej inwestycji chrześcijańskie denominacje, z których każda rościła sobie prawo do sprawowania opieki nad Świętym Miastem, ale... No właśnie, ale coś go ciągnęło do Kanady. Powrócił do niej zatem w roku 1888 i został poproszony o wygłoszenie kazania na Mszy św. konsekrującej świątynię sanktuarium Naszej Pani Różańcowej w Cap-de-la-Madeleine. I dokładnie tego dnia zrozumiał, czego mu brakowało w całym tym pobożnym zaangażowaniu od 50 lat. Zobaczył to w oczach figury Matki Bożej, która przez krótką chwilę, w jakiś niezrozumiały, cudowny sposób podniosła na niego swoje oczy. „Oczy Dziewicy były oczami żywej osoby, o wyrazie poważnym, ale i smutnym” zeznał potem świadek tego zdarzenia o. Fryderyk Lacroix. Jednak naszemu dzisiejszemu patronowi powiedziały w te parę chwil wszystko i sprawiły, że pozostał już w tamtejszym sanktuarium aż do swojej śmierci w roku 1916 - to jest przez 28 lat - służąc w nim Maryi i tłumom przybywających do niej pielgrzymów. Kto taki? Bł. Fryderyk `121, franciszkanin i kapłan, który pozwolił, by świetnie naoliwiona maszyna jego osobistej religijności, została napełniona doświadczeniem żywej miłości Boga, zawartym w jednym spojrzeniu Maryi.