To musiał być niezwykły widok, choć jego doniosłość doceniamy dopiero z perspektywy lat.
To musiał być niezwykły widok, choć jego doniosłość doceniamy dopiero z perspektywy lat. Bo wtedy, to jest w roku 1589, przez większość ludzi traktowany był jako histeryczny, niesmaczny, lub po prostu głupi. Oto bowiem za rufą odpływającego żaglowca pozostawała mała bezludna wysepka. To znaczy bezludną była do czasu, gdy do jej brzegu nie dobił umęczony sztormem hiszpański okręt, który zmierzał w stronę Ameryki Południowej. Jego uszkodzenia były poważne, załodze udało się je jednak jakoś podreperować. Wystarczyło tego na dokończenie rejsu, ale bez sporej części ładunku, który trzeba było porzucić na wyspie. I tak na tle zachodzącego słońca znikały na horyzoncie białe żagle, a na piaszczystym brzegu został towar uwolniony z ładowni, czyli kilkudziesięciu mieszkańców Afryki oraz jeden biały człowiek. Jakim cudem nie został zabrany na pokład? Czyżby był przestępcą, który jak Murzyni miał zostać sprzedany do pracy na plantacjach? Nie. Był 40-letnim zakonnikiem, który po długiej i owocnej służbie we wspólnocie franciszkanów w rodzinnej Hiszpanii, został w końcu - na swoje własne życzenie - wysłany przez przełożonych do Peru, gdzie w wysokich Andach miał głosić Dobrą Nowinę. Gdy jednak burza w połowie drogi sponiewierała okręt, którym płynął i gdy dowiedział się, że przewożeni nim niewolnicy zostaną wyrzuceni na brzeg, by starczyło racji żywnościowych dla pozostałych podróżnych, wysiadł razem z nimi na wyspie na środku oceanu. I możemy się z tym zgadzać bądź nie, ale w XVI wieku jego decyzja traktowana była co najmniej jako ekscentryczna. Czy jednak jedynie za ten heroiczny akt miłości bliźniego nasz dzisiejszy patron został wyniesiony do chwały ołtarzy? Nie, nie tylko, bo jego historia na tej wyspie się nie skończyła. Rok później inny okręt zmierzający do Peru wziął go na swój pokład i tak nasz franciszkanin trafił w 1590 roku tam, gdzie wysłali go przełożeni. Przez kolejnych dwadzieścia lat niezmordowanie przemierzał góry i lasy, aby głosić Ewangelię Indianom oraz hiszpańskim kolonizatorom. Obszar jego pracy był olbrzymi, obejmował terytoria kilku dzisiejszych państw południowoamerykańskich. Jak się porozumiewał z tubylcami? W ich własnym narzeczu, bo człowiek ten miał niezwykłą łatwość w uczeniu się języków obcych. Był także obdarzony wieloma charyzmatami, dlatego nazywano go "cudotwórcą Nowego Świata".
Gdy mianowano go gwardianem klasztoru w Limie, przechodził ulice miasta i na wzór proroków Starego Testamentu wieścił kary Boże za traktowanie tubylców i wołał o reformy. Wyczerpany, ostatnie lata swego życia spędził w infirmerii. Zmarł 14 sierpnia w 1610 roku w Limie, w czasie sprawowania Mszy św. konwentualnej. Po wypowiedzeniu słów konsekracji, dodał jeszcze - "Bogu samemu chwała i uwielbienie" - i tak zakończył życie. Kto taki? Św. Franciszek Solano. Niemal natychmiast po jego śmierci wszczęto proces beatyfikacyjny, jednak papież Urban VIII zawiesił go z uwagi na „przedwczesny kult”, oddawany dzisiejszemu patronowi przed podjęciem przewidzianych decyzji. Ostatecznie do chwały ołtarzy wyniósł św. Franciszka Solano papież Benedykt XIII 116 lat po jego śmierci.