„Normalny człowiek powinien być do tańca i do różańca”. To jedno ze zdań, które dość często padało z ust dzisiejszego patrona. I nic dziwnego, był w końcu zwyczajnym chłopakiem z Łodzi, który przyszedł na świat w roku 1906.
„Normalny człowiek powinien być do tańca i do różańca”. To jedno ze zdań, które dość często padało z ust dzisiejszego patrona. I nic dziwnego, był w końcu zwyczajnym chłopakiem z Łodzi, który przyszedł na świat w roku 1906. Odebrał staranne religijne wykształcenie, ale o życiu zakonnym czy kapłaństwie nie myślał. Chciał za to do czegoś dojść, więc pilnie się uczył. Gdy nastała II Rzeczypospolita przez rok uczył się w szkole podchorążych, po czym uzyskał posadę najpierw jako urzędnik w Powszechnym Zakładzie Ubezpieczeń w Szczuczynie Nowogródzkim, a następnie już w Warszawie, w siedzibie głównej przedsiębiorstwa państwowego Polska Poczta, Telegraf i Telefon. I kiedy już sięgnął po to, o czym wydawało mu się że marzył, wtedy na jego drodze stanął o dwa lata starszy krewny, który jako kapłan pracował w jednej ze stołecznych parafii. Zaczęło się od pomocy w działalności Akcji Katolickiej, potem było zaangażowanie na rzecz potrzebujących, zetknięcie się z ojcem Anicetem Koplińskim, nazywanym „św. Franciszkiem Warszawy” i w końcu decyzja, by samemu także zostać franciszkaninem. Wystarczyła „jedna chwila głębokiego namysłu” - jak mawiał później wyjaśniając swoją decyzję. W roku 1934 złożył pierwsze śluby zakonne i rozpoczął studia filozoficzne. Interesował się szczególnie zagadnieniami życia wewnętrznego. Dużo czytał i rozmawiał na ten temat z braćmi. Biegle znał niemiecki, francuski, włoski i angielski, a podczas nowicjatu nauczył się łaciny. Był pogodny, miał poczucie humoru i nie lubił tracić czasu. Mawiał: „Życie nasze i praca składa się zasadniczo z okruchów czasu, kto potrafi wykorzystać każdą chwilę - ową kruszynę czasu - ten wiele potrafi zrobić w każdej dziedzinie”. Na początku 1937 roku zdał ostatnie egzaminy, złożył śluby wieczyste i rozpoczął przygotowanie do kapłaństwa w seminarium kapucyńskim w Lublinie. Tu zastała go II wojna światowa. „Panuje u nas atmosfera bez jutra, coś co bardzo męczy, nie wiemy ani dnia, ani godziny.” - pisał do krewnych „O normalnym życiu nie ma u nas mowy. Nigdy nie wiem, co będę robił. To dziwne, prawda?”. Najtrudniejsze było jednak wciąż przed nim. 25 stycznia 1940 roku wraz z innymi seminarzystami i zakonnikami został aresztowany i osadzony w więzieniu na Zamku Lubelskim. Ciężkie warunki więzienne - jak to zapamiętali współwięźniowie - znosił jednak dzielnie, nawet z pewną dozą humoru. Po ok. pięciu miesiącach, to jest w połowie roku 1940, trafił jednak do KL Sachsenhausen, niedaleko Berlina, a tutaj głównym celem udręki nie było odizolowanie więźniów, tylko wykorzystanie wszelkich sił jakie mają do nadludzkiej pracy. Tam właśnie nasz patron po raz pierwszy stracił właściwy sobie optymizm i pogodę ducha. „Kto go znał w klasztorze i zobaczył w obozie, ten nie mógł go poznać. [ale] Nie można powiedzieć, żeby się załamał na duchu.” - napisał po latach jeden ze współwięźniów. Jednak dalej czekał na niego KL Dachau w Bawarii, a tutaj kapłani mieli zostać już całkiem dosłownie fizycznie wyeliminowani pod płaszczykiem ciężkiej pracy. Zimą z 1941 na 1942 rok przenosząc kocioł kawy, nasz dzisiejszy patron, silny chłopak z Łodzi, poślizgnął się, przewrócił, i oblał gorącym napojem. Za karę został brutalnie pobity przez blokowego. Zaszła w nim wtedy jakaś zasadnicza zmiana, którą tak opisywał inny jego brat-współwięzień: „Zgodził się na śmierć i złożył Bogu w cichej ofierze wszystkie swoje sny i marzenia o pracy w przyszłości.” Latem 1942 roku dostał zapalenia płuc. Idąc do obozowego lazaretu, czyli umieralni, ucałował każdego ze współbraci i powiedział: ‘Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Do widzenia w niebie’”. Zmarł kilka dni później 9 lipca 1942 roku. Kto taki? Bł. Fidelis Chojnacki, który wytrwał w wierze do samego końca.