Małżeństwo to nie przelewki. Ok, może i na początku jest rajsko, ale potem bywa różnie, czasem nawet ciężko.
Małżeństwo to nie przelewki. Ok, może i na początku jest rajsko, ale potem bywa różnie, czasem nawet ciężko. Przekonała się o tym niejedna żona i niejeden mąż, ale dzięki dzisiejszej patronce to zmaganie z odmiennością drugiego człowieka i z samym sobą, możemy zobaczyć w perspektywie nieba. A to cenny punkt widzenia. W przypadku dzisiejszej świętej wszystko zaczęło się tak jak zwykle w XIII wieku – ona była królewną, on królem, a małżeństwo paktem. Dzieliło ich 10 lat i życiowe priorytety. Ale z drugiej strony, czy i dzisiaj także ludzie nie łączą się w pary w podobnie wykalkulowany, a może nierozsądny sposób? Czy nie stają na swojej drodze postacie z różnych bajek? I tak jak dzisiaj, tak i wtedy, w małżeństwie naszej patronki, trzeba było podjąć zasadnicze decyzje – jesteśmy jako mąż i żona ze sobą razem czy osobno? Negocjujemy wspólny kompromis czy pielęgnujemy nasze własne ego? Sądząc z losów bohaterki dzisiejszej historii, jednogłośnie wygrała opcja druga, której sprzyjała i ówczesna kultura, i król-małżonek. Co prawda, na samym początku tej relacji był jeszcze jakiś pozór tworzenia relacji partnerskich, ale wraz z narodzinami drugiego i ostatniego dziecka – upragnionego syna i dziedzica – historia ich związku potoczyła się utartym schematem. Jej – jako królowej - pozostawiono opiekę nad dziećmi i charytatywność, a on miał na swoich barkach politykę, polowania i kochanki – sporo jak na jednego władcę. Gdy jednak oprócz kochanek, na królewskim dworze pojawiły się też nieślubne dzieci, nasza dzisiejsza patronka stanęła przed trudną decyzją. Rozwód na przełomie XIII i XIV wieku nie funkcjonował, stwierdzenie nieważności małżeństwa byłoby zamachem stanu na sojusz królestw Aragonii i Portugalii. Jakie były zatem inne alternatywy? Albo dyskretne korzystanie z życia, łamiąc przy tym przysięgę małżeńską, albo potraktowanie tej przysięgi na serio i próba budowania rodziny na przekór okolicznościom. Nasza święta wybrała tą drugą drogę i rozpoczęła heroiczną walkę ze swoim własnym sercem. Podjęła się opieki nad nieślubnymi dziećmi męża i swoim majestatem wypełniała te przestrzenie królewskich obowiązków, którymi nie zawracał sobie głowy on. Dbała zatem o potrzebujących, doglądała fundacji kościelnych, była instytucją odwoławczą i mediatorką. Szczególnie ta ostatnia funkcja została jej bardzo dobrze zapamiętana przez poddanych, którzy nazwali ją 'aniołem pokoju' i mieli ku temu twarde argumenty. Królowa bowiem kilkukrotnie ocaliła swoich poddanych od krwawej wojny domowej. A kto z kim stawał do boju? Jak to w rodzinie – najpierw syn z ojcem, potem teść z zięciem i na koniec syn z wnukiem. Proszę mi wybaczyć jeśli kogoś pominąłem, ale scenariusz zawsze był ten sam – mężczyźni brali się za łby, a ona, królowa, negocjowała, modliła się, pościła, a nawet – jak miało to miejsce w czasie oblężenia Koimbry - osobiście stawała na polu walki, rozdzielając swoim ciałem gotowe do natarcia armie. Szaleństwo? Owszem, ale Boże, bo przyniosło cud. Królestwo ocalało od rozlewu krwi, a niedojrzały małżonek naszej świętej przeprosił ją za wszystko, nawrócił się i zmarł. Zmarła także i ona, jednak nie jako królowa, tylko tercjarka przy klasztorze klarysek w Koimbrze, który sama ufundowała. Był 4 lipca 1336 roku, a ona miała prawo czuć się tym byciem od 35 lat żoną, matką i królową nieco zmęczona. Kto taki? Św. Elżbieta, albo jak nazywali ją poddani Izabela Portugalska.