Życie włoskiego arystokraty Bernardino Realino toczyło się do pewnego momentu zwyczajnym biegiem.
Życie włoskiego arystokraty Bernardino Realino toczyło się do pewnego momentu zwyczajnym biegiem. Urodzony w północnej Italii, wychowany na królewskim dworze dla nabrania światowej ogłady, wyedukowany na uniwersytetach w Modenie i Bolonii. Studiował medycynę i filozofię, lecz podwójny doktorat zdobył ostatecznie z prawa rzymskiego i cywilnego. Miał 26 lat i z pomocą rodziny oraz nieodzowną w takich przypadkach protekcją rozpoczął błyskotliwy szturm po urzędy. Bernardino szybko został więc burmistrzem Felizzano, który to urząd wiązał się również z obowiązkami sędziowskimi, jakby stworzonymi dla młodego prawnika. Równocześnie na dworze neapolitańskim służył jako doradca namiestnika. Do pełni szczęścia na miarę XVI wieku potrzebował tylko żony, najlepiej urodziwej, i wianuszka dzieci. Rzecz tylko w tym, że w całym tym zabieganiu coś mu umykało. Czuł, że to czym się zajmuje, to tylko pozór rzeczy naprawdę ważnych. Poszukiwanie sensu życia zaczął więc od tego, co było w jego zasięgu. Nie dość, że jako burmistrz nie odsyłał interesantów z kwitkiem i był niezwykle cierpliwy, to jeszcze rozpoczął praktykowanie miłosierdzia wobec potrzebujących pomocy. Prawdziwy przełom nastąpił jednak dopiero wtedy, gdy licząc sobie 34 lata, w czasie służbowej podróży przypadkiem napotkał dwóch zakonników, którzy opowiedzieli mu o nowo powstałej placówce jezuitów w pobliskim Neapolu. Zaciekawiony odwiedził ich, został na Mszy św. i nagle w czasie kazania coś pękło w jego sercu. A wiemy to stąd, że zaraz po Eucharystii wyspowiadał się i poprosił o wskazanie domu zakonnego, by mógł wstąpić do Towarzystwa Jezusowego. Roztropny spowiednik najpierw poprosił jednak penitenta o udanie się na 8 dniowe rekolekcje ignacjańskie. Bernardino tak właśnie uczynił i po raz pierwszy w swoim życiu poczuł, że odnalazł wreszcie to, czego szukał. Upewniła go w tym zresztą Matka Boża z Dzieciątkiem na ręku, która objawiła mu się którejś nocy i wprost poleciła, by wstąpił do jezuitów. Potem wszystko przebiegło zgodnie z neofickim zapałem – radykalna zmiana stylu życia, odrzucenie wszystkiego, co do tej pory było ważne i pragnienie bycia choćby najmniejszym z braci w nowej wspólnocie. Przełożeni nie mieli jednak zamiaru marnować takiego dobra, jakie swoim życiowym doświadczeniem wnosił do zakonu ten dojrzały mężczyzna – co najwyżej pragnęli, zgodnie z mottem „Na większa chwałę Bożą”, oszlifować ten diament. I tak, ten światowy człowiek trafił na absolutną prowincję czyli do leżącej na południu Włoch, na samym obcasie 'włoskiego buta, miejscowości Lecce, gdzie spędził resztę swojego życia, to jest 40 lat. Było to więcej czasu niż spodziewał się i on sam, i ci, którzy tam go posłali. Ale ilekroć wzywano go do „wielkiego świata”, tylekroć coś krzyżowało te plany. Biorąc pod uwagę, że mówimy dzisiaj o świętym, należy przypuszczać, że stał za tym Pan Bóg. Dał po prostu naszemu patronowi czas, by mógł w Lecce rozwinąć skrzydła nie tylko jako rzutki prawnik czy ekonomiczny doradca, ale jako niezwykły kapłan, utalentowany kaznodzieja, poszukiwany spowiednik, prawdziwy mistyk, a nawet – dzięki Bożym darom - prorok. Nic dziwnego, że mieszkańcy słusznie nadali mu przydomek "ojca miasta", a rada miejska na łożu śmierci poprosiła go jeszcze o objęcie miasta – po przekroczeniu progu życia wiecznego – patronatem. Św. Bernardino Realino wyraził na to zgodę i umarł. Kiedy miało to miejsce? 2 lipca 1616 roku.