Dzisiaj wszystko ma swoją bezpieczną strukturę, w ramach której funkcjonujemy. Wyobrazić sobie świat innym, niż szczelnie opleciony siecią kontaktów i zależności – niepodobna.
Dzisiaj wszystko ma swoją bezpieczną strukturę, w ramach której funkcjonujemy. Wyobrazić sobie świat innym, niż szczelnie opleciony siecią kontaktów i zależności – niepodobna. No chyba, że odważymy się towarzyszyć dzisiejszemu patronowi – wtedy wszystko ulegnie redukcji do dzikich ostępów i wielkiej siły ducha. „Pośród rozległej puszczy, w pobliżu plemion mojemu nauczaniu powierzonych, założyłem klasztor i zaludniłem go zakonnikami żyjącymi pracą rąk własnych w największej powściągliwości, według reguły świętego ojca Benedykta. Miejscowość tę uczciwie nabyłem i poświęciłem ją Zbawicielowi, tu też pragnąłbym złożyć kości moje”. Tak dzisiejszy patron pisał do papieża z założonego w roku 744 klasztoru w Fuldzie. Jak tu dotarł? To długa historia, której początek jest w Anglii, bo to tam człowiek ten przyszedł na świat jako Winfryd. Posłany na nauki do szkoły przyklasztornej w Exeter, odkrył nie tylko świat wiedzy, ale i swoje powołanie - najpierw do życia zakonnego w duchu reguły św. Benedykta, a następnie do kapłaństwa. Ponieważ jednak Duch wieje kędy chce, a nasz bohater był człowiekiem wielkiego ducha, dlatego z Anglii udał się na misje do Fryzji. Choć trafił z Dobrą Nowiną na podatny grunt i miał wsparcie miejscowego biskupa, uległ przed widmem wojny, która właśnie wtedy ogarnęła tę krainę. Powróciwszy do Anglii, Winfryd nie zagrzał jednak w niej długo miejsca i ponownie ruszył do Fryzji. Tym razem jednak najpierw udał się do Rzymu po stosowne pełnomocnictwa dla swojej misji. Zaopatrzony w dokumenty i specjalne uprawnienia zaczął na terenach Fryzji kontynuować to, co już kilka lat temu rozpoczął – nieść Dobrą Nowinę tam, gdzie nie ma jeszcze żadnych struktur ani procedur. I trzeba przyznać, że upór Winfryda w pokonywaniu dzikich ostępów i kłód rzucanych pod nogi przez tzw. czynnik ludzki był tak imponujący, że Ojciec św. mianował go biskupem misyjnym i nadał mu imię, pod którym jest dzisiaj wspominany – Bonifacy. Z Fryzji jego droga prowadziła przez puszcze, ale także i książęce oraz biskupie dwory wprost do państwa Franków, władanego przez Karola Młota. Wspominam o tych dworach, bo sam Bonifacy w kolejnym liście do papieża mocno się zastanawiał co gorsze: dziki zwierz w puszczy, czy tyran na tronie. „Bez patronatu księcia Franków nie mogę rządzić wiernymi Kościoła ani bronić księży, kleryków, zakonników i zakonnic. Bez jego rozkazów i strachu, jaki one budzą, nie mogę nawet udaremnić pogańskich obrządków i praktykowania bałwochwalstwa”. Oto jak się sprawy miały w VIII wieku – a mimo tego Bonifacy w tym świecie bez reguł, wykonał tytaniczną pracę jako misjonarz i dyplomata. Zakłada kolejne kościoły i opactwa, ustanawia miejscowych biskupów, ale sam - jako biskup misyjny - stale jest w drodze. Zna tereny dzisiejszych Niemiec i Austrii jak własną kieszeń, zwołuje synod we Frankfurcie nad Menem, gdzie tworzy zręby Kościelnej struktury i nadal się nie zatrzymuje. Na prośbę następcy Karola Młota, Pepina Małego, dokonuje reformy kościelnej w Galii, inspiruje podobną w rodzinnej Anglii i dalej podąża przed siebie. Dopiero we wspomnianym już tutaj klasztorze w Fuldzie św. Bonifacy – bo nikt już nie ma wątpliwości, że jest to postać wyjątkowa – znajduje chwilę wytchnienia. Liczy sobie już wtedy ponad 70 lat. Jeszcze przez kolejne 10 będzie, jako metropolita Moguncji, sprawował duchowa pieczę nad całą Germanią na wschód od Renu, aż wreszcie wyruszy w swoją ostatnią misyjną podróż. Gdzie? Do Fryzji, od której rozpoczął swoją misyjną wyprawę, a gdzie teraz odradzało się pogaństwo. Niestety, 5 czerwca roku 754 jego nieustanne życie w biegu kończy się tragicznie – nasz patron ginie męczeńsko z rąk Fryzów, a obok niego zostaje znaleziona księga Ewangelii przebita mieczem. Ponieważ jednak miecz niewiele potrafi wskórać wobec Żywego Słowa, więc i św. Bonifacy odnosi w tej śmierci zwycięstwo, choć ginie.