Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych orzekł w poniedziałek, że władze stanowe mogą karać głosujących na prezydenta członków Kolegium Elektorów, którzy nie przestrzegają obowiązującego prawa stanowego. Sędziowie zadecydowali o tym jednomyślnie.
Kolegium Elektorów liczy 538 osób, czyli łącznie tylu, ilu jest członków Izby Reprezentantów, Senatorów oraz dodatkowo trzech przedstawicieli Dystryktu Kolumbii. W Ameryce prezydenta nie wyłaniają bowiem w bezpośrednim głosowaniu wyborcy, lecz elektorzy, wyznaczani przez partie polityczne.
Elektorzy zbierają się w grudniu po listopadowych wyborach, by oddać swe głosy, które są podliczane podczas styczniowej wspólnej sesji Kongresu Stanów Zjednoczonych.
"Dzisiaj rozważamy, czy stan może ukarać elektora za złamanie jego przyrzeczenia i głosowanie na kogoś innego, niż kandydata na prezydenta, który wygrał w powszechnym głosowaniu (w tym stanie)" - powiedziała sędzia Elena Kagan. "Uważamy, że stan może to zrobić" - podkreśliła.
Sąd Najwyższy uzasadniał, że elektorzy nie są "wolnymi podmiotami", lecz muszą głosować zgodnie z prawem swoich stanów. Większość z nich wymaga, by opowiedzieli się za kandydatem na prezydenta, który otrzymał największe poparcie w głosowaniu powszechnym. W niektórych stanach np. w Maine i Nebrasce elektorzy zobowiązani są kierować się rezultatami wyborów w okręgach kongresowych.
Orzeczenie sądu podjęte stosunkiem głosów 9:0 ma zapobiec sytuacji, że kiedy na kandydatów głosuje zbliżona liczba osób, o zwycięzcy przesądzają niestosujący się do przepisów elektorzy.
Łamanie tych postanowień zdarzało się w przeszłości i dochodziło m.in. do głosowania na osoby, które nawet nie były kandydatami swych partii na prezydenta.
W 2016 roku elektor Micheal Baca z Kolorado zamiast oddać głos na Hillary Clinton, za którą opowiedziało się najwięcej wyborców w tym stanie, wybrał Johna Kasicha, byłego republikańskiego gubernatora Ohio. Baca został zastąpiony później innym elektorem.
Z kolei w stanie Waszyngton, gdzie Clinton również wygrała w powszechnym głosowaniu, trzech z 12 elektorów głosowało na byłego republikańskiego sekretarza stanu Colina Powella. Zostali oni ukarani grzywną w wysokości 1000 dolarów.
Elektorzy, którzy nie dostosowali się do rezultatów powszechnego głosowania 2016 roku, argumentowali w sądzie, że stany mogą regulować tylko sposób, w jaki są wybierani, nie mają natomiast prawa narzucać, za kim się opowiedzą.
Sąd Najwyższy orzekł w 1952 roku, że stany nie naruszają konstytucji, gdy wymagają od elektorów zobowiązania, że będą przestrzegać wyników głosowania powszechnego, jednak sędziowie nigdy wcześniej nie ocenili, czy egzekwowanie tego jest zgodne z konstytucją.
Profesor prawa na Uniwersytecie Harvarda, Larry Lessig, który opowiada się za reformą Kolegium Elektorów, w swej opinii dla Sądu Najwyższego, zauważył, że Konstytucja USA nie daje stanom prawa do ograniczenia sposobu, w jaki głosują elektorzy. Na spotkaniu Kolegium Elektorów nabierają oni uprawnień federalnych.
Jak podkreśliła sieć telewizyjna NBC, Lessing miał nadzieję, że kontrowersje zachęcą więcej stanów do przyjęcia systemu, w którym przydzielą wszystkich elektorów kandydatowi, który wygrał w powszechnym głosowaniu na prezydenta.
Do zwycięstwa musi się za nim opowiedzieć łącznie większość co najmniej 270 elektorów.
"Stało się to wielkim problemem, ponieważ istnieje duże ryzyko, że po raz trzeci w tym stuleciu zdobywca większości w powszechnym głosowaniu i zwycięzca w głosowaniu elektorów nie jest tym samym człowiekiem" - skomentował Reed W. Hundt, który prowadzi fundację Making Every Vote Count (Niech każdy głos się liczy).
Jeśli wynikiem głosowania w Kolegium Elektorów jest remis lub żaden z kandydatów nie uzyska większości wówczas o wyborze prezydenta decyduje Izba Reprezentantów.